W kategorii „dajcie mi coś do obejrzenia” oba seriale idą łeb w łeb, możesz usiąść wygodnie (w autobusie, bo w metrze tłumy) i oddać się w ręce amerykańskich i brytyjskich speców od rozrywki. Dwie uwspółcześnione wersje Sherlocka Holmesa to zupełnie różne opowieści, z pełnymi wdzięku aktorami w roli detektywa, rozegrane tak, by prowadzić widza przez kolejne mało wiarygodne zdarzenia.
Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej „Sherlockowi” , okaże się, że dr Watsona z powodzeniem mógłby zastąpić dowolny kawałek drewna, większość odcinków nabito bez umiaru fajerwerkami, które w dodatku nie zawsze potrafią przyćmić mankamenty fabuły, a wiele zachowań bohaterów dopomina się co najmniej o wyjaśnienie. O skali problemów niech świadczy fakt, że czasem Benedict Cumberbatch (Holmes) próbuje je zatuszować zwiększoną ekspresją i wypada nagle zupełnie niewiarygodnie, jakby wyszedł przez chwilę ze świetnie skonstruowanej postaci.
[Uwaga! Tu już zaczynam spojlerowanie.]
Najwięcej widać jednak, gdy porównamy wysiłki scenarzystów obu seriali – jedni dokonali twórczej reinterpretacji opowieści Conan Doyle’a, drudzy uwspółcześnili jedynie scenografię. Pokażę Ci to na przykładzie kobiecych bohaterek, które, jak wiemy, przez całe milenia najczęściej występowały w takich historiach tylko w stronie biernej. „Sherlock” pozostaje typowo męskim światem, ze stereotypową podającą herbatę starszą panią, o którą należy się martwić (właścicielka mieszkania), najemną zabójczynią o gołębim sercu, która może i ma wszędzie na świecie ukryte paszporty i pieniądze, ale uciekając nie wpada na to, że może mieć przy sobie urządzenie śledzące (pani Watson), szantażystką femme fatale, którą trzeba ratować z opresji (Irene Adler), durzącą się po pensjonarsku w Sherlocku i odbębniającą nudną robotę pomocą (laborantka Molly), a w końcu także genialną psychopatką, która okazuje się zagubioną, poszukującą pomocy u braci dziewczynką (siostra Holmes). Natomiast „Elementary” przywraca równowagę: mamy i świetnego Sherlocka, i mądrego komisarza policji, i safandułowatego Mycrofta, i inteligentną dr Watson (świetna Lucy Liu), i miłość życia, a jednocześnie nemezis detektywa – Irene Adler vel Moriarty (jakże cudowny punkt wyjścia do budowania napięcia, złożonych postaci, trudnych emocji!). Gdybym powiedziała: „hej, świat ze stereotypowym przedstawieniem kobiet jest po prostu nudny, a wystarczy dodać „prawdziwe” bohaterki i historia od razu nabiera smaku i tempa”, to byłoby to pewnie uproszczenie, – ale wiesz, to jest blog, mogę wszystko, szczególnie że dochodzi wpół do jedenastej, a ja mam anginę ropną jako powikłanie po grypie, i w ramach kwarantanny okołokoronawirusowej trzymam się z dala od SORu.
W każdym razie – jeśli mamy dziś początek końca świata, to proponuję Ci w pierwszej kolejności zasiąść do „Elementary”. Naprawdę warto.