Dwujęzyczność zamierzona – c.d. nastąpił

Oto i mamy za sobą cztery lata przeżyte w dwóch językach. Czas na mały update – może przyda się rodzicom, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z dwujęzycznością zamierzoną i tak jak ja dawno temu mają mnóstwo wątpliwości i kilka czarnych scenariuszy w głowie. Przedstawiam więc Państwu listę plusów i minusów dwujęzycznego wychowania, tom drugi (po pierwszy zapraszam tu).

Zacznę od rzeczy problematycznych.

  1. Rozwój mowy nie przebiega tak sprawnie, jak u dzieciaków jednojęzycznych. A zatem nadal mój syn nie odmienia wszystkiego ślicznie, a akcent angielski łaskawie zrzucił ze swojego polskiego dopiero w przedszkolu, więc o prawidłowej wymowie “r” czy innych trudnych głosek to raczej możemy na jakiś czas zapomnieć. Mnie to bardzo nie przeszkadza, z jakiegoś powodu przedszkolnej pani logopedzie też nie (!), ale np. zdarzyło się ostatnio, że pani pediatra strofowała i mnie, wyrodną matkę, i moje dziecko. I oczywiście mam gdzieś z tyłu głowy, że zadanie przed nami do wykonania jest i będzie, ale jednocześnie znam tyle dzieci jednojęzycznych z podobnymi problemami, że nie robię z tego tragedii.
  2. Zapytany o to, co by zmienił w rodzicach, mój syn powiedział, że wolałaby, aby to tata mówił do niego po angielsku. Myślę więc, że dwujęzyczność nie jest dla niego “przezroczysta”. Nie wiem natomiast, dlaczego spodziewałam się, że będzie. W końcu wszystko podlega ocenie, a trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu.

I tyle, naprawdę nic więcej negatywnego nie przychodzi mi do głowy. No chyba że mój coraz bardziej zagubiony polski – ale, proszę Szanownych, tak samo cierpiał podczas moich studiów i jakoś się podźwignął.

Plusów dwujęzyczności jest więcej, może dlatego, że dotyczą całej rodziny.

  1. Syn korzysta pełnymi garściami z materiałów anglojęzycznych, a że ma dość specyficzne zainteresowania, to czasem, aby zaspokoić swoją ciekawość, ogląda materiały wideo z Afryki, Azji, Ameryki, Australii i Wysp Brytyjskich (co kończy się tym, że w zabawie “wydzwania” np. do firm z Long Island…). Może mój syn nie umie jeszcze tego docenić, ale ja widzę też przewagę dostępnych dla niego anglojęzycznych książek edukacyjnych i “terapeutycznych” (powód prozaiczny: skala; im większy rynek, tym więcej się znajdzie na nim perełek).
  2. Moje dziecko dysponuje wiedzą o języku, lubi wymyślać słowa i jest gotowe do nauki innych języków (np. od rówieśników z Ukrainy). Stosuje też zaawansowane techniki opisu znaczenia słów – czego często w ogóle nie umieją dorośli, z którymi rozmawiam w obcym języku.
  3. Spotyka się też dość często z pozytywną reakcją na swoją dwujęzyczność i samo ocenia się jako posiadające konkretną umiejętność. Tu pewnie oczekujecie słów “duma” lub “poczucie własnej wartości”, ale jakoś nie czuję, aby były zasadne lub nawet potrzebne. Natomiast na pewno mój syn poczynił pewne obserwacje, tak jak inne dzieci zauważają, że wspinają się szybciej od innych, znają więcej piosenek, zwiedziły więcej świata albo umieją grać na jakimś instrumencie – wszystko przez rodziców, którzy mają konkretne zainteresowania czy preferencje.
  4. Mój mąż przestał mieć jakiekolwiek problemy w komunikacji w języku angielskim, a ja czuję, że zyskuję inny poziom przyswojenia tego języka – głównie za sprawą milionów godzin czytania synowi.
  5. Zmieniłam swoje nastawienie do nauczania języków obcych, jak i do ich używania. Kiedyś byłam purystką językową, dziś wiem, że mówię moim angielskim, tak jak każdy z nas też mówi swoim polskim. Ot, mój angielski może jest bardziej mieszany, włączający różne warianty tego języka. I na pewno ma swoją polską warstewkę. Ale mi z nim dobrze, bo znajomość języka nie jest przecież celem samym w sobie. W tym wszystkim chodzi o konsumpcję kultury i komunikację z całym światem – i mój angielski mi to daje. I to chcę podarować mojemu synowi. A czy ostatecznie przyjmie ode mnie ten prezent, dowiemy się dopiero za kilka lat.

Dlaczego wychowuję dziecko w duchu dwujęzyczności zamierzonej

dwujęzyczność zamierzona vs. nauka
A do którego stosiku Ty wolałabyś sięgać? 🙂

Co mnie popchnęło do tej decyzji:

  1. Świadome uczenie (się) wymaga wysiłku. Natomiast mówienie do dziecka w danym języku i przyswajanie przez dziecko drugiego języka w sposób naturalny ten wysiłek minimalizują. Czytaj: ja się obijam, dziecko się nie wysila, a i tak będzie mówić biegle w drugim języku.
  2. W moim domu oglądamy, czytamy, żartujemy ( a nawet wydajemy polecenia głosowe urządzeniom) także w języku angielskim. Nie wyobrażaliśmy sobie, żeby nasze dziecko czuło się wyłączone z tego aż do momentu, gdy nauczy się angielskiego w szkole.
  3. Odkąd jest Internet, język globalny stał się może nie tyle niezbędny, co raczej niezwykle użyteczny. Możemy porozumieć się z całym światem, słuchać, uczyć się od innych, ale też dzielić swoimi pomysłami, spojrzeniem na ludzi i rzeczywistość. To po prostu piękne i ciekawe.
  4. Kiedy trafiłam na studia (filologia angielska), okazało się na pewnych ćwiczeniach, że byłam jedyną osobą w grupie, która rozpoczęła naukę drugiego języka późno, bo w wieku 12 lat – wszyscy pozostali mieli zajęcia od przedszkola. Potem tak się złożyło, że przez jakiś czas uczyłam małe dzieci, takie nawet ok. drugiego roku życia, i byłam zachwycona tym, jak to działa; widziałam też, że jeśli uczenie odbywało się raz w tygodniu, to wyniki były marne. Zdarzało mi się również uczyć dorosłych wymowy  – na ich wyraźne życzenie. Okazywało się wówczas, że nawet przez wstępne dźwięki ludzie nie chcieli przejść, a co dopiero przez kolejne etapy „wtajemniczenia”, które wymagały używania dwóch różnych sposobów wypowiadania słów i zdań.

Każdy może wyciągnąć z tych obserwacji własne wnioski. Ja uznałam, że skoro mogę jak każdy inny rodzic podzielić się ze swoim dzieckiem tym, co umiem, to powinnam to zrobić, bo raz, że to może okazać się naszym wspólnym hobby, a dwa, że przy okazji mogę nieco ułatwić dziecku życie. Jedni śpiewają, drudzy uprawiają sport, inni rysują, jeszcze inni podróżują z zapałem i gotują wyśmienicie, a ja akurat używam dość swobodnie drugiego języka – i mogę za jego pomocą pokazywać dziecku trochę więcej świata.

5. Są też techniczne zalety naszego eksperymentu: dla mnie to świetna nauka, codzienna praktyka, trochę wyzwanie, a przy okazji sposób na wprowadzenie rozrywki do rodzicielskiego losu (czytanie wielokrotne, kiedy ćwiczysz wymowę, jest wprost niezastąpione), dla mojego dziecka – podobno szybszy rozwój poznawczy i językowy (dzieci dwujęzyczne wcześnie zderzają się np. z faktem, że między przedmiotem a jego nazwą nie ma żadnego połączenia) oraz dostęp do większej ilości świetnych materiałów (książki, piosenki, bajki, filmy); dla mojego męża – permanentne szkolenie językowe 🙂

Jakie widzę minusy, tudzież tymczasowe trudności:

  1. Dziadkowie nie mówią po angielsku, a nim mój syn zrozumie, że do nich należy zwracać się tylko po polsku, mamy sytuację, w której ja tłumaczę, co mówi ich wnuk. Jest nam trochę przykro z tego powodu.
  2. Mówienie w obcym języku jest wyzwaniem dla mojego męża. Muszę jednak zauważyć, że coraz mniejszym.
  3. Droga do dwujęzyczności i związany z nią mniejszy zasób słownictwa pasywnego mogą dostarczyć mojemu dziecku dodatkowych okazji do frustracji.
  4. Nikt nie wie, czym zakończony się ten eksperyment ani nawet ile potrwa.
  5. Tłumaczenie otoczeniu, czym jest dwujęzyczność zamierzona albo że tak, mówimy po polsku, wymaga wysiłku. Tak samo jak zderzanie się z brakiem akceptacji / zrozumienia dla naszego wyboru. Wysiłku wymaga też rozwiązywanie problemów technicznych, które pojawiają się w związku z dwujęzycznością – na pewno jest więcej niestandardowych decyzji do podjęcia.

Jak książki „rosną” razem z dzieckiem?

Często widujesz na okładkach książek czy w różnego rodzaju recenzjach oznaczenia wiekowe, które pozwalają Ci szybko się zorientować, dla jakiego dziecka dana pozycja została stworzona. To przyjazny system wskazówek, który jednak nie uwzględnia faktu, że dzieci rozwijają się w różnym tempie, a z samych lektur można wyciągać różne rzeczy w zależności od potrzeb czytelników. Dlatego nie jestem fanką kategorycznego trzymania się oznaczeń; zachęcałam też już Ciebie na tym blogu do podsuwania czasem dziecku pod nos książek oczko bardziej skomplikowanych. Dziś proponuję podzielić książki w troszkę inny sposób, tak trochę po darwinowsku. Jeśli właśnie oczekujesz pierwszego dziecka albo Twój maluch nie skończył trzech lat, poniższa lista podpowie Ci, czym się kierować przy wyborze książek dla Twojej pociechy.

Etap 1

Pierwsze książki dla niemowląt są często czarno-białe, mocno kontrastowe, po to, by przyciągnąć niezbyt dobrze sobie jeszcze radzący wzrok dziecka. Zawierają jeden duży obrazek na każdej stronie.

Etap 2

Wchodzi kolor, a z czasem i elementy pobudzające do interakcji: wykonane z materiału książeczki szeleszczą i dają się pociągnąć za wystającą wstążeczkę.

Etap 3

Pojawiają się krótkie rymowanki, których melodii słucha się z przyjemnością, nawet jeśli nic się z nich nie rozumie, oraz kolejne elementy do dotykania, głaskania, otwierania, naciskania (żeby odtworzyć dźwięk). Tekst zamyka się w jednym zdaniu na stronę. Ilustracje się powoli rozbudowują do kilku elementów na kartkę.

Etap 4

Tekstu przybywa (2-3 zdania na stronę), ale nadal ilustracje są dominujące.

Etap 5

Niby na stronie tekstu więcej, ale służy on do czytania selektywnego, a nie ciągłego. Tak wyglądają książki objaśniające świat, które podzielone są na sekcje, np. otwieranymi okienkami. W praktyce czytasz po 1-2 zdania przy jednym temacie, ale nie przekładasz strony, czyli dziecko patrzy dłużej na te same rysunki, przenosząc uwagę z miejsca na miejsce.

Etap 6

Tekst rośnie do ok. 6-8 zdań na stronę, zajmując ćwierć kartki (wierszowane więcej). Co ciekawe, liczba stron z tekstem może przekroczyć dwadzieścia.

Mój syn na razie zatrzymał się na tym etapie, ale nie muszę dopowiadać, co będzie dalej, bo już masz wyobrażenie, jak książka ewoluuje – rośnie tekst, potem się ów tekst komplikuje. Co ważne, dziecko czerpie zwykle z kilku etapów naraz, doceniając zarówno krótsze rymowanki, jak i dłuższe opowieści.

Oczywiście, znajdziesz książki, które mimo zgodności „technicznej” z powyższymi opisami, są zarezerwowane dla starszych dzieci, a nawet dorosłych, bo wymagają bardziej zaawansowanych możliwości kognitywnych, tj. np. umiejętności wyobrażenia sobie, jak działa człowiek i świat (wbrew pozorom, nabywamy takie umiejętności bardzo długo, do 6-7 r.ż.), a także znajomości określonych pojęć czy zjawisk. O ile na to pierwsze nie mamy wpływu (ale nadal nie jest to proces rozłożony w czasie dokładnie tak samo u wszystkich, co chciałabym podkreślić), to drugie już bywa bardzo zróżnicowane w zależności od doświadczenia dziecka. Brzmi to skomplikowanie, więc może uproszczę na przykładach.  W książkach o psie Cliffordzie często pojawia się humor bazujący na tym, że ktoś wyciąga wnioski na podstawie tego, co wie, podczas gdy czytelnik widzi więcej. Tymczasem mój dwulatek jest przekonany, że każdy wie dokładnie to samo, co on, nie jest więc w stanie pojąć dowcipu. I nic tego nie zmieni, nie wytłumaczę mu, jego mózg musi sam opracować „teorię (cudzego) umysłu” i ma na to jeszcze trochę czasu. Przykład do problemu drugiego: czytamy ostatnio książkę, która posługuje się słowami „ciecz” i „gaz”, ale tak się składa, że wcześniej przeszliśmy przez wielką miłość mojego syna do książki o nauce, która tłumaczyła różne stany skupienia na przykładzie wody, a potem również książkę o pogodzie (obieg wody w przyrodzie, atmosfera), a także książkę o paliwach kopalnych i ich szkodliwości dla planety – mamy więc za sobą wiele cieczy i gazów użytych w wielu kontekstach.

Jak nie marnować jedzenia

Wyrzucanie jedzenia to problem mojego pokolenia od zawsze (tj. odkąd wkroczyło na rynek pracy i samo sobie robi zakupy), ale teraz, gdy doszły niedziele niehandlowe*, stał się on bardzo trudny do wyeliminowania. Podpytuję ludzi, jak sobie z nim radzą, ale większość z nich jest mistrzami kuchni, którzy z obierek zrobią coś z francuską nazwą przy użyciu sosu z ostryg i płatków drożdżowych… Ja, niestety, do tych cudotwórców nie należę, a do tego nie udaje mi się zmusić się do zaplanowania posiłków kilka dni na przód, dlatego polecę Ci rzeczy łatwe do wdrożenia.

  • Podwiędłą sałatę rzymską możesz podsmażyć z odrobiną czosnku i solą. Jak zrobisz to raz, będziesz podsmażała świeżą. A jeśli się przedstawisz na rzymską na stałe, kłopot z marnowaniem sałaty będziesz miała z głowy.
  • Cytrynę pokrój na ćwiartki i zamroź. Odmrażaj cząstki, kiedy są Ci potrzebne do sosu, ryby. [Oczywiście, że Ci się spieszy, bo wyciągnąłeś właśnie z lodówki plastry wędzonego łososia, dlatego – halo! – istnieje mikrofala.]
  • Kiedy zaczyna Ci schnąć ser żółty, zetrzyj go na tarce i zamroź w porcjach – będzie w sam raz na pizzę czy zapiekanki.
  • Jak musisz szybko „wykończyć” jajka, zrób kluski kładzione.
  • Suchy chleb usmażony w jajku to chyba żadna tajemnica, ale przypominam na wszelki wypadek. Tak samo jak używanie tostera i robienie zapiekanek. Natomiast kiedyś zaskoczyłam koleżankę faktem, że bułka tarta to zmielona na okruchy stara bułka…
  • Zdychająca rukola czy pietruszka to baza na pesto. Dorzuć ser, orzechy, dopraw sokiem z cytryny, czosnkiem, solą, oliwą – i nakładaj na kanapki.
  • Resztki tłuszczu z pieczystego [lub jakiej dobrej smażeniny] po odcedzeniu możesz potraktować jako bazę pod zupę lub sos. Tego nauczyła mnie moja mama.
  • Brzydkie owoce wrzuć do blendera i przerób na smoothie.
  • Mocno przejrzałe banany pokrój w cienkie plasterki, poporcjuj i zamroź. Nie zamrożą się „na kość”, więc Twoje dziecko zrobi sobie z nich przekąskę-namiastkę lodów, a Ty wykorzystasz je i do zrobienia lodów w wersji deluxe, i do słodzenia jaglanek i smoothie. Możesz też zrobić ze świeżych bananów ciasto lub ciastka bez mąki i cukru.
  • Jeśli jak ja nie jesteś w stanie zaplanować posiłków, wystarczy Ci kilka produktów pod ręką, które są zdrowe, a jednocześnie wyjątkowo długo przydatne do spożycia. To da Ci poczucie, że nie musisz kupować za dużo przed dniem wolnym, żeby mieć coś w zapasie. U mnie taką rolę pełnią płatki jęczmienne i orkiszowe, jaglane i owsiane (dziecku), bakalie, mrożone: owoce, warzywa. Zaznaczę od razu, że płatki przyrządzam na wodzie, więc nie muszę się martwić o mleko [choć przy dziecku wiadomo, że mleko w lodówce zawsze musi być].
  • Chleb WASA [ja kupuję ten z błonnikiem] to niemal „wieczna” alternatywa dla chleba i bułki tartej. Na szczególne wpadki zakupowe.
  • Wszelkie resztki poobiadowe (mięsne i warzywne) możesz podsmażyć z pastą curry rozpuszczoną w bulionie z mlekiem kokosowym. Zupełnie nowy smak.

Jeśli masz pomysły na dodanie kolejnych podpunktów, daj znać – fajnie byłoby rozszerzyć tę listę.

*Tekst pisałam jeszcze przed epidemią. Teraz mogę dodać, że dodatkowe zapasy zinwentaryzowałam, zapisując daty przydatności produktów do spożycia, i powiesiłam rozpiskę na lodówce. Zaczęłam też planować posiłki, przynajmniej przed weekendem, bo wtedy to ja gotuję.

O czym pewnie czasem zapominasz, a fajnie, jakbyś pamiętał(a)

Poniżej dalszy ciąg porad “Jak zachęcić dziecko do książek”. Poprzednie części znajdziesz tu i tu.

osoba czytająca książkę czytelnik

Daj przykład. Banalna sprawa, a jednak sama łapię się nieraz na tym, że czytam w autobusie albo gdy Michał zaśnie, a niekoniecznie przy nim. Bo wystarczy, że po coś sięgnę, przybiega do mnie ze swoją książką. Przyznam, że o ile nie można mnie przekonać do oderwania się od lektury, by budować z klocków, o tyle książkę zawsze przeczytam – to moja „grzeszna” niekonsekwencja rodzicielska i jawny dowód na stronniczość (choć praktykuję przy tym „tylko doczytam…”, jak każdy normalny człowiek). Co jednak zrobić, żeby takie przeszkadzajki w trakcie naszego czytania nie drażniły? W końcu to wyjątkowo irytujące, gdy co człowieka prawdziwie pochłonie. Ja wybieram czasopisma, od których dużo łatwiej jest mi się oderwać niż od książki.

Przy różnych okazjach nawiązuj do książek, które czytasz z dzieckiem. To łatwe, bo po setkach czytań adekwatne do danej sytuacji wyrażenia ze znanych Wam historii same przyjdą Ci na myśl. Ale nie zapominaj też o przekładaniu informacji z książek na rzeczywistość Twojego dziecka – jak pyta o rury i kable, pokaż mu piony wodno-kanalizacyjne i zajrzyj do puszki; jak ciekawi go lawa, wyszukaj na youtube krótkie (!) nagranie erupcji wulkanicznej. Jak wskazuje na układ oddechowy, pokaż, gdzie są jej płuca, którędy biegnie tchawica, zauważ, że wciąga powietrze, i pooddychaj głośniej niż zwykle. Swoją drogą, czy widzieliście coś równie pięknego, jak twarz dziecka rozjaśniona uśmiechem na widok czegoś, co dotąd znało tylko z obrazka? (odpowiedź najprawdopodobniej brzmi: „Tak, radość z zobaczenia traktora po raz setny nawet”; ale wiesz, o co mi chodzi).

Rób kilka podejść do bardziej skomplikowanej książki i wchodź w nią etapami, zamiast brnąć od pierwszej do ostatniej strony na hurra. Może najpierw przejrzyj razem z dzieckiem obrazki i zatrzymaj się na tym, co je zainteresuje? Opowiedz zamiast czytać? Czytaj fragmenty tekstów zamiast całość? Nie mam tu na myśli zmuszania dziecka do czegoś, na co ono nie ma ochoty, a raczej fakt, że rodzicom zdarza się czasem zniechęcić dziecko do książki swoim sztywnym podejściem „od A do Z”. Pamiętam też, że w dzieciństwie tata podsumował mi pod nos gazetę i mówił „przeczytaj nagłówki, zobacz, może znajdziesz tam coś ciekawego dla siebie”.  I znajdowałam 🙂 Dlatego w zachęcaniu do różnych lektur, np. tych niepowiązanych ze strażakami czy koparkami, nie widzę nic złego.

Sposób na małego czytelnika

Odrobina strategicznego myślenia jest niezbędna do propagowania tak niecnych praktyk, jak wspólne czytanie. Dlatego od samego początku (kiedy dziecko już otwiera szeroko oczy i z uwagą zaczyna przyglądać się światu) traktuj książkę jako jedną z równoprawnych zabawek Twojego malucha. Wbrew pozorom wydawcy już dawno wyszli Ci naprzeciw, więc znajdziesz mnóstwo miękkich i szeleszczących książek z wysuwanymi elementami, także czarno-białych pozycji z pojedynczym obrazkiem na stronie. Grunt, żeby książka gdzieś się co i raz pojawiała, bo da Ci to możliwość sprawdzenia, kiedy Twoje dziecko zaczyna się nią interesować – w tej kwestii żadne podpowiedzi z podręczników rodzicielskich nie pomogą, bo my, ludzie, jak i pewnie każda istota, rozwijamy się w różnym tempie. Podobno czytanie na głos na niektóre dzieci działa uspokajająco, więc możesz i tego popróbować, pochylając się nad własną lekturą − u mnie się to nie sprawdziło zupełnie.

bookshelves for kids półki na książki dla dzieci
Podpowiedź dla szukających tańszej wersji półek na dziecięce książki – znajdziesz je w IKEA, służyć mają niby na podpórkę dla ramek i obrazów, ale świetnie sprawdzają się i w roli takiej biblioteczki. Choć książki z nich chętnie skaczą…

Kiedy już masz do czynienia z amatorem czytania, zacznij stosować proste sztuczki. Książki rozłóż wszędzie tam, gdzie spędzacie wspólnie czas, najlepiej w podziale na funkcje, które dana pozycja spełnia. U nas książki na dobranoc stoją przy łóżku w pokoju Michała, a książki do rozmowy – przy kanapie w salonie i w pokoju taty, w którym spędzamy całą rodziną najwięcej czasu. Półki z książkami umieść na wysokości wzroku dziecka, w pobliżu wygodnych miejsc do siedzenia.

Regularnie odsiewaj z codziennej puli lektury, z których Twoje dziecko już wyrosło, a przy tym zapewnij mu dostęp do książek przeznaczonych dla oczko starszych kolegów czy koleżanek. Jeśli dziecko sięgnie po trudniejszą pozycję, opowiadaj historię, zamiast czytać – wystarczy prześledzić obrazki i spróbować dopowiedzieć, co się na nich dzieje; możesz też czytać wybrane fragmenty. Pamiętaj, że im mniejsze dziecko, tym krócej potrafi skupić uwagę.  Dlatego też dobieraj książki uważnie, do wieku i możliwości dziecka, żeby nie zniechęcić go np. zbyt dużą ilością tekstu na stronie. Pomyśl też, że gdybyś nie rozumiał większości tekstu, na pewno rymy wydałyby Ci się interesujące, bo tworzą przyjemny rytm, a obrazki – bo opowiadają o tym, co znasz ze swojego otoczenia.

Nigdy nie przestawaj traktować czytania jako jednej z zabaw. Rysujemy, budujemy z klocków, czytamy, kopiemy piłkę – ot, nic szczególnego, ale jednak powracamy do tej czynności regularnie, sięgamy po książki jak po sposób na przyjemne spędzenie czasu. Dziecko nie ma ochoty? Nic nie szkodzi. Nie namawiaj go usilnie. Po prostu proponuj.  

Rytuał wieczorny z czytaniem na dobranoc to coś, o czym słyszałaś nie raz – dlatego, że jest to po prostu wspaniałe połączenie, które sprawdza się w dwojaki sposób: Tobie pozwala regularnie sięgać z pociechą po książki, a maluchowi  – wyciszyć się przed snem w towarzystwie kochanego rodzica. U nas to żelazny punkt programu, więc kiedy udając się w podróż, pakujemy książki Michał sam wybiera lektury i wkłada je do torby – ja dodaję te, po które zwykle sięgamy wieczorem.

Rodzina na indeksie (glikemicznym)

Bonus dla czytających podpisy pod zdjęciami: możesz za grosze kupić naklejkę tablicową, pociąć ją i nakleić na słoiki np. po kawie. Przydatne to to w przechowywaniu rzeczy podobnych, np. kasz czy płatków.

Dawniej szalony amator cukiernik temperujący czekoladę i rzeźbiący kwiatki z lukru, dziś człowiek po czteroletnim poście na niskim indeksie glikemicznym wychodzący powoli do takiego jedzenia, jak płatki jęczmienne czy pieczywo, ale też – uwaga! – małego deseru po dobrze zbilansowanym posiłku – oto ja w kształcie, który musisz poznać, żeby zrozumieć, skąd się biorą przepisy, które Ci zaproponuję. I nie, nie jestem na diecie ze względu na modę (keto? paleo?), tylko zalecenia lekarza – mam hipoglikemię reaktywną w dość ostrej odsłonie. To przypadłość, z którą się urodziłam i która dokuczała mi bardzo przez całe życie, ale dopiero niedawno została zdiagnozowana. Prawidłowa dieta całkowicie eliminuje wszelkie objawy, takie jak napady wilczego głodu, zasłabnięcia czy senność i zmęczenie. 

Te cztery lata na ostrej diecie bardzo dużo mnie nauczyły o żywieniu. Zrobiłam też kilka kursów uniwersyteckich na ten temat, a niedawno zaczęłam też chodzić do dietetyka. Oczywiście nie znaczy to, że stałam się ekspertem od jedzenia, natomiast myślę, że mogę podzielić się z Tobą kilkoma przemyśleniami i praktycznymi wskazówkami, które pomogą Ci odżywiać się troszkę… sprytniej 😊

Sam cukier nie szkodzi, ale jego nadmiar już tak, przy czym o ten nadmiar wcale nie tak trudno. Cukier jest w pieczywie, marynowanych śledziach i parówkach, dosłownie wszędzie. Cukrem jest także miód, syrop klonowy, syrop z agawy itp. – przy czym dodatkowa wartość odżywcza tych „zamienników” jest żadna.

  • Czy wiesz, że możesz do słodzenia używać daktyli (namocz, zblenduj na pastę – będzie łatwiej użyć), bananów (polecam, choć sama nie mogę), innych słodkich owoców świeżych i suszonych, erytrytolu (jedyny słodzik bez sensacji ubocznych, przyjazny dla zębów, bez kalorii, do spożycia nawet w większych ilościach, jedyny minus: na gorąco daje efekt chłodzenia podobny do mentolu)? Jeśli trudno Ci uzyskać odpowiedni smak, po prostu zamień część porcji cukru, a nie całość.
  • Są w sklepach konfitury 100% owoców. Możesz też sama je zrobić – wg moich testów np. jabłka przesmażone z cynamonem zamknięte na gorąco w słoiku były pycha i po 2 latach; po roku skończyłam brzoskwinie, więc nie podpowiem, jak długo by wytrzymały.
  • Sprawdź, czy rzeczywiście musisz dodawać cukier do potraw, do których dodawałeś dotąd. Mnie zaskoczyły jabłka na szarlotkę i placki z jabłkami [albo raczej starte na tarce jabłka w cieście plackowym] – cukier okazał się w nich zupełnie zbędny. 
  • Jeśli trudno Ci nie podjadać między posiłkami podczas diety albo potrzebujesz więcej energii, przejdź czasowo na posiłki z produktów o indeksie glikemicznym 40 i poniżej. To takie trochę odżywianie po francusku: sztuka mięsa i do tego sałatka albo grillowane warzywa. Wersja wegetariańska jest raczej niemożliwa, trudno uzyskać odpowiednią kaloryczność posiłku. Pamiętaj, żeby jeść co 3h tak, aby żołądek zdążył strawić, co ma, a jednocześnie nie działał na oparach. 

O różnorodności w jedzeniu słyszałeś wielokrotnie, więc nie będę wdawać się w namawianie do oczywistości.  Zaproponuję jedynie konkrety z doświadczenia:

  • Mąka gryczana ładnie się klei i dobrze smakuje w wersji i słodkiej, i słonej [i nie, nie przypomina kaszy gryczanej]. Robię z niej kluski kładzione i lane, placki, ciasta. 
  • Zawsze możesz zmielić orzechy w blenderze i użyć ich zamiast (części) mąki do ciast, placków i innych dań słodkich.
  • Zrobienie mleka kokosowego zajmie Ci chwilę. Do blendera kielichowego [to ten do smoothie] wsyp 2 szklanki wiórków kokosowych i zalej 4 szklankami wody. Blenduj, ile masz cierpliwości [mnie starcza przez 2 minuty], a potem przecedź przez sitko o drobnych oczkach. Trzymaj w lodówce, a jak się płyn rozdzieli – zamieszaj. Wiórki możesz wymieszać z pastą z daktyli, podzielić na kulki i zalać rozpuszczoną czekoladą. 
  • Mleko migdałowe robione w domu u mnie nie zdało egzaminu, przynajmniej w wersji robionej od podstaw.  Ale już masło migdałowe zblendowane z wodą i odrobiną syropu daktylowego okazało się całkiem dobre 🙂
  • Biała komosa ryżowa nadaje się do potraw słodkich [np. w połączeniu z twarogiem smakuje jak klasyk makaronowy, a kalorii ma duuuużo mniej], czerwona – do słonych, np. sałatek. Nie ma wyrazistego smaku, można nią więc zapychać różne dziury. 
  • Pestki i nasiona, orzechy, suszone owoce powinny być zawsze pod ręką, Twoją też. Unikaj tylko orzechów brazylijskich. Nie bój się daktyli – nie są siarkowane, nie musisz więc przepłacać za wersję bio. Przed spożyciem pestki i nasiona praż (dla smaku), a bakalie sparzaj wrzątkiem (pozbędziesz się niewidocznych pleśni). 
  • Jeśli jesteś wygodnicki, kupuj płatki błyskawiczne: jęczmienne, orkiszowe, jaglane, owsiane. Uwierz, że będą zdrowsze niż te z gotowej mieszanki muesli.

Jak zachęcić dziecko do książek?

book książka mi.sto.ry.pl
Na instagramie znajdziesz dekalog rodzica podsumowujący poniższe wskazówki.

Założyłam, że znajdziesz tu tylko kilka haseł-porad, a tymczasem moja lista rosła i rosła. Dlatego zamiast jednego artykułu powstała miniseria. Jeśli Cię zaciekawi, zajrzyj do innych wpisów. Myślę, że będę rozszerzać tę listę w miarę, jak mój syn będzie rósł.

Czytaj dziecku, bo lubisz, a nie dlatego, że „tak wypada”

Jeśli dla Ciebie czytanie będzie katorgą, prędzej czy później Twoje dziecko to wychwyci.  Dlatego dobrze dobierz wspólne lektury, zamiast zdawać się na przypadek. Na pewno Twoja pociecha dostała w spadku stosik książeczek po kuzynach – zamiast bezrefleksyjnie sięgać po kolejne potworki ze sterty, przejrzyj je uważnie, sprawdź, czy i Ci pasują, a jeśli nie – oddaj bez żalu. Poczytaj recenzje, popytaj innych rodziców, a najlepiej przejrzyj jeszcze upatrzoną pozycję u znajomych bądź w księgarni i dopiero kup – najlepiej z drugiej ręki (jeśli masz starsze dziecko, po prostu wypożycz książkę z biblioteki).

Przy zakupach nie zawsze kieruj się zainteresowaniami dziecka – przecież może rozwinąć nowe, a Ty nie musisz umierać na „przestrażakowanie” czy inne podobne choroby rodzicielskie. Pamiętaj też, że istnieją książki dla dzieci puszczające oko do dorosłych – przy nich możesz bawić się nawet lepiej niż dziecko. (Kto się nigdy nie uśmiał, czytając „Mikołajka”, lub choćby raz nie uśmiechnął podczas lektury serii o „Cliffordzie”, ten nie przejdzie testu na człowieczeństwo.) Są też takie pozycje, które mogą obudzić w Tobie nieustępliwego detektywa i dać nieprawdopodobną frajdę przy każdym odkryciu (np. „Ulica Czereśniowa”).

Stawiaj bliżej te książki, które sam chcesz czytać – ci najmłodsi czytelnicy częściej sięgną po to, co na wyciągnięcie ręki, zamiast szukać ulubionych pozycji. A jeśli jakaś książka zalezie Ci za skórę, po prostu ją schowaj lub zacznij odkładać jak najdalej. Co z oczu, to z serca przecież, przynajmniej w czasie wczesnego dziecięctwa 😊 U mnie na razie działa, więc przyznam się otwarcie, że eliminuję po cichu książki z najbardziej przykrą wg mnie przypadłością: nierówną liczbą sylab i nieudanymi rymami.  

Czytanie dziecku traktuj jako okazję do nauczenia się czegoś nowego albo odświeżenia wiedzy. Miło jest znać coś dobrego na pamięć; nie na darmo kiedyś częstowaliśmy się wierszami dla rozrywki. Dziś mamy frajdę, gdy powiedzonka z książek przechodzą do domowego słownika albo znajdują nieoczekiwane zastosowanie w trudnej sytuacji. Rzecz kolejna: drzewa, zwierzaki, układy krwionośne i piękna polszczyzna – tylko zdaje się Tobie, że je znasz.  

Znajdź sposób na czytanie wielokrotne: poćwicz umiejętności aktorskie, zmieniając głosy albo odgrywając emocje; stosuj też różne techniki czytania, w zależności od nastroju Twojego i dziecka – a to kurczowo trzymaj się tekstu, a to dopowiadaj, wyjaśniaj, a to tocz się w kierunku tematów, które Cię interesują, a to przeglądaj, nie zawsze od początku do końca czy po kolei. Zatrzymuj się, pytaj, czekaj też, aż dziecko dokończy wers, który Ty zaczęłaś. Spróbuj też sam sięgać do własnej pamięci.  Czasem oddaj czytanie dziecku – zamiast powtarzać tekst, pytaj, niech choć pokaże palcem – wszystko, byleby wybić się z rutyny. Do rozważenia: dla tych, którzy uczą dziecko dodatkowego języka, wielokrotne powtarzanie tego samego tekstu to okazja do ćwiczenia wymowy. Pewnie nie w każdym języku jest to potrzebne, ale np. Polce przy języku angielskim – zapewniam, że jak najbardziej 😊 

Ja lubię wspólne czytanie z jeszcze jednego powodu – to okazja do porozumienia z dzieckiem, które jeszcze nie mówi. Kiedy przechodzimy z synem przez opowieść (także tę obrazkową), łatwiej jest mi odgadnąć, co Michał ma na myśli, i to nie tylko wtedy, gdy pokazuje na coś palcem. Każdy jego uśmiech lub frasunek, każdy błysk w oku, szybsze przełożenie strony albo w ogóle sięgnięcie po coś lub czegoś odrzucenie są dużo bardziej czytelne niż „yyy… aaa… yyaa”. Zresztą mój syn dodatkowo wykorzystuje książki do komunikacji – pokazuje mi np. w „Bardzo głodnej gąsienicy”, że ma ochotę na czekoladę, jakby wybierał ją z menu, a nie jakiejś opowieści, po czym prowadzi mnie do kuchni, gdzie powinnam zaserwować mu wybrane danie 😊 Nawiązuje też do książek, napotykając rzeczy z ich kart w otoczeniu – ostatnio przy zamarzniętej kałuży odegrał charakterystyczne zachowanie łyżwiarza z „Clifford’s First Snow Day”.

Na pewno wspólne czytanie ze starszym dzieckiem będzie pretekstem do rozmowy na różne tematy – ale to już sprawa tak oczywista, jak książkowe kluby dyskusyjne, polecenia, recenzje, eseje inspirowane lekturą czy inne przejawy naszej potrzeby dialogu z drugim człowiekiem skondensowanym w druku.