O sporcie okiem laika, czyli dlaczego uwielbiam ANW

Ruch to dla nas nadal część wywołującego poczucie winy sloganu ze zdrowiem, a nie tak naturalny stan jak dla dziecka. Zakładamy na nadgarstki opaski monitorujące aktywność, liczymy kroki, walczymy, by osiągnąć cele. I powtarzamy, że człowiek dąży do wydatkowania jak najmniejszej ilości energii. Że w obecnych czasach jesteśmy zmęczeni bezlitosnym tempem życia. Chodzimy na siłownię, żeby schudnąć. Na fitness, bo boli kręgosłup.

Mówimy jeszcze „kultura fizyczna”, ale dawno wykluczyliśmy z obowiązków człowieka wykształconego niemal wszystko, co związane ze sportem.

Że coś tu jest nie tak, poczułam, oglądając „Rydwany ognia”, nagrodzony czterema Oskarami film z 1981 roku. Trafiłam nań przypadkiem, zatrzymał mnie znany tytuł – okazało się później, że znana jest raczej ścieżka dźwiękowa stworzona przez greckiego kompozytora Vangelisa, która tak bardzo stoi zresztą w sprzeczności z fabułą filmu, że może wywołać u odbiorcy nie tyle konfuzję, co rozbawienie. Album jest podobno największym osiągnięciem muzyki elektronicznej, natomiast obraz opowiada o dwóch brytyjskich lekkoatletach biorących udział w Olimpiadzie 1924 roku. Nie mam zamiaru odbierać nikomu przyjemności ze śledzenia głównych wątków. Powiem tylko, że na ekranie po raz pierwszy zobaczyłam ludzi, którzy ścigali się jak dzieci, pracując sami nad sobą, intuicyjnie, najczęściej odziani w to, co mieli na sobie wychodząc do ogródka. Ludzi, którzy biegali po plaży, a nie po płycie stadionu; którzy mierzyli się z podobnymi sobie podczas wiejskich festynów, słysząc dopingujące okrzyki z ust rodziny, sąsiadów, znajomych.

A potem trafiłam na program American Ninja Warrior (ang. amerykański wojownik ninja; w skrócie ANW) i zrozumiałam, że pojęcie sportu zostało wypaczone.

Program ten bazuje na japońskim hicie telewizyjnym SASUKE, w którym w ciągu kilkudziesięciu godzin 100 konkurentów ma do pokonania przeszkody wymagające mitycznej zręczności ninja. W USA do rywalizacji staje dużo więcej osób, zmagania podzielone są na 4 rozdzielone w czasie etapy, przy czym do ostatniego z nich podczas przeszło 11 sezonów dotarły tylko dwie (!) osoby. Mimo że zwycięzca turnieju jak na razie był jeden*, show ma w Stanach miano kultowego. Dziś biorą w nim udział ludzie, którzy jako dzieci ćwiczyli na przeszkodach zbudowanych z pomocą rodziców we własnym ogródku, a jako nastolatki – w specjalnych „siłowniach ninja”, które zakładali i fani, i najlepsi uczestnicy rywalizacji. Na terenie całego kraju organizowane są zaś zawody inspirowane ANW. Jak podaje Wikipedia, do samego programu zgłasza się kilkadziesiąt tysięcy ludzi, spośród których wielu koczuje w kolejkach, poświęcając na to nawet i 2,5 miesiąca ze swojego życia.

Skąd taka popularność rywalizacji w duchu wojownika ninja? Po pierwsze, jest to sport demokratyczny. SASUKE zwyciężył poławiacz krabów i masażysta w jednym (Kazuhiko Akiyama), ANW – wspinacz skałkowy i cieśla (Isaac Caldiero). W zmaganiach amerykańskich biorą udział: kobiety na co dzień opiekujące się dziećmi, prezenterzy pogody, rolnicy, spawacze, studenci informatyki, samotne matki w sile wieku, inżynierzy, kamerzyści i stewardzi. Co ich przyciąga, mimo że stopień trudności jest wysoki, a pokonanie przeszkód wymaga żmudnych przygotowań? Przecież nie milion dolarów nagrody, skoro szanse na jej zdobycie są minimalne. Moim zdaniem, zarówno chęć zmierzenia się samemu ze sobą, jak i czysta, dziecięca przyjemność, którą można poczuć tylko na placu zabaw.

Tajemnica tkwi w tym, że tylko część przeszkód na torze się powtarza, natomiast zawsze pojawiają się nowe, jak zadania-niespodzianki do rozwiązania (często dosłownie) w biegu. Do tego tor zapewnia dużą wszechstronność – wspinacz ćwiczy się w równowadze, a biegacz we wspinaczce. To z kolei przekłada się na wyrównanie szans uczestników, np. lekki i niski rajdowiec może pewnie stawać w szranki z ciężkim i wysokim zawodnikiem ligi hokejowej. W tym sporcie trzeba być naprawdę przygotowanym na wszystko, a przy każdej przeszkodzie „główkować” również dlatego, że odmierzany jest czas przejścia danego etapu albo dlatego, że zbyt długie obciążenie jednej partii ciała nie pozwoli pokonać następnej przeszkody.

Dla mnie jako fana, program przynosi zaś zachwyt nad możliwościami ludzkiego ciała, w które czasem nie mogę wprost uwierzyć. Zdarza się, że po kilkunastu porażkach pod rząd kończących się kąpielą uczestników w zabezpieczającej upadek wodzie ktoś przebiega tor w mniej niż minutę, bez wyraźnego wysiłku pokonując wszystkie przeszkody. Ludzie ci wbiegają na prawie 5,5-metrową ścianę, przeskakują ogromne odległości, zawieszeni na półkach o szerokości opuszka palca. Wspinają się po pionowych gładkich ścianach. Robią to, co bohaterowie filmów akcji, ale bez ukrytego sprzętu i prawa do powtórek.

Co jeszcze ciekawsze, nie ma w tym zajadłej rywalizacji. Przeciwnie: uczestnicy się wspierają, razem trenują, kibicują sobie nawzajem. Bo każdy z nich ściga się tak naprawdę sam ze sobą. Jak dziecko, którego nikt nie upomina, że nie dorównuje kolegom w zabawie. Publiczność docenia pokonanie każdej przeszkody, a czasem nawet sam fakt, że np. świeżo po wyjściu z ciężkiej choroby ktoś w ogóle stanął do zawodów, choć wylądował w wodzie niemal od razu.

*Ano mamy następnego. Drew Drechsel (Real Life Ninja), którego jestem fanką, zdobył tytuł jako drugi, po tym, jak już napisałam ten tekst.

Najlepsze seriale komediowe

Te starsze znamy wszyscy (Przyjaciele, Latający Cyrk Monty Pythona), te młodsze już niekoniecznie. Stąd moja krótka przebieżka po najlepszych (moim bardzo skromnym zdaniem) serialach komediowych, które warto połknąć w całości. Dla porządku, mamy tu do czynienia z trzema grupami ludzi, którzy odpowiadają za potencjał humorystyczny:

  1. rodzina (My Family, American Housewide, Modern Family)
  2. paczka przyjaciół spotykająca się w barze (Seinfeld, Rules of Engagement, How I Met Your Mother)
  3. nerdowie vs. normalsi (IT Crowd, Big Bang Theory).

Jeśli któryś koncept Cię znudził, wybierz inny; jeśli któryś lubisz, idź do podobnego. I daj znać, co jeszcze powinnam wciągnąć na poniższą listę 🙂

My family

Brytyjski serial komediowy, którego pierwsze bodajże 8 sezonów to majstersztyk (potem zmieniono scenarzystów…). Poznajemy w nim ponurego dentystę i jego wspaniałą rodzinę: złośliwą żonę, interesowną córkę, mądrego beniaminka oraz niezwykle głupiego starszego syna (jeśli oglądaliście Love Actually, to grał go, i to w podobnym stylu, podbijający amerykańskie dziewczęta Colin, czyli aktor Kris Marshall).

Zdarzało mi się pauzować, żeby wyrechotać się do końca, nim mnie uderzy następny gag. Polecam dla wielbicieli czarnego humoru sączącego się ze świetnych dialogów

Rules of Engagement

Dwie mieszkające po sąsiedzku i zaprzyjaźnione ze sobą pary – jedna zaawansowana stażem, druga zmierzająca dopiero do ślubu – spotykają się codziennie w knajpce z kolegą, który jest singlem (w tej roli szalony David Spade).  To okazja do krytyki najprzeróżniejszych relacji łączących pełnych przywar ludzi, przedstawienia bitew między kobietami i mężczyznami w różnym wieku i o różnym temperamencie. No, ale co wyrabia postać grana przez Spade’a – leniwy syn miliardera, który myśli tylko o seksie – tego się nie da opowiedzieć.

Mój mąż do dziś używa cytatów z tego serialu, a ja polecam zwykle w pierwszej kolejności, bo to humor sytuacyjny gra tu pierwsze skrzypce, co przemawia do wszystkich.

American Housewife

Takie „My family”, tylko główną bohaterką jest złośliwa gospodyni domowa, której mąż jest dobroduszny i naiwny, a dzieci to bezdennie głupia córka, bezgranicznie chciwy syn i najmłodsza pociecha z poważnymi nerwicami. Chór stanowią dwie przyjaciółki, z których jedna jest doprowadzoną do skrajności matką-tygrysicą bez serca (komiczka Ali Wong, polecam jej stand-upy).

To ciepłe historie z miłym zakończeniem, ale dialogi bywają naprawdę cięte. Stanowi satyrę na nierówności społeczne, ale mówi też co nieco o rodzicielstwie.

Big Bang Theory

Grupa utytułowanych (naukowo) nerdów zderza się z piękną i sprytną kelnerką z marzeniami o aktorstwie (choć niezbyt dużym talentem) reprezentującą, wraz z inteligentną i złośliwą koleżanką, świat tzw. normalnych ludzi. Ich przygody to typowy humor sytuacyjny, ale w tle ciągną się historie miłosne, postaci dojrzewają, osiągają sukcesy i zaliczają życiowe porażki.

Trzyma wysoki poziom przez wszystkie sezony i dostarcza wzruszeń.

IT Crowd

Brytyjski humor sytuacyjny najwyższych lotów, dość absurdalny zresztą. Podobnie jak w „Big Bang Theory” mamy tu do czynienia z opozycją nerd – normals, przy czym za nerdów robią pracownicy działu informatycznego, a za normalsa – ich szefowa, która może nie zna się zupełnie na komputerach, ale za to troszkę lepiej radzi sobie z ludźmi (choć ta kwestia jednak staje wielokrotnie pod znakiem zapytania). Do wesołej gromadki trzeba dołączyć jeszcze ekscentrycznego (delikatnie rzecz ujmując) właściciela i prezesa firmy, którego z czasem zastępuje jego równie…hmmm… specyficzny syn… i mamy prawdziwe fajerwerki. Jednego z informatyków gra Richard Ayoade, którego można zobaczyć także w brytyjskim programie komediowym „Was it something I said?”, na który też warto zerknąć.

Modern Family

Kolejna rodzina, tym razem wielopokoleniowa, z całym przekrojem społecznym: od gejów wychowujących adoptowane w Azji dziecko, przez typową parę z trójką dzieci z amerykańskich przedmieść, po bogatego starszego ojca rodu, który poślubił o połowę młodszą od siebie piękność z Ameryki Południowej. Serial ma duże tempo, bo co i raz przygody tych 11 bohaterów przerywane są ich komentarzami wygłaszanymi do telewizyjnej kamery, która nagrywa materiał dokumentalny (dlaczego się tak dzieje, nikt nie dopowiada).  

Świetna satyra, bardzo wyraziste, może niekiedy karykaturalne wręcz postaci, a do tego bardzo staranna budowa każdego odcinka, w którym kilka równolegle biegnących wątków spotyka się w finale. Najbardziej familijny serial ze wszystkich tu wymienionych.

How I Met Your Mother

To już trzeci serial, w którym akcja powraca regularnie do baru (pod spodem jeszcze kandydat nr 4). Paczka przyjaciół na podobieństwo… Przyjaciół (Friends) łączy się w pary, szuka miłości i spełnienia w życiu. Narrację prowadzi niepoprawny romantyk, który opowiada dzieciom, jak poznał ich matkę – przy czym jego monolog trwa 10 sezonów. Mamy w tej grupie poczciwych ludzi z małymi słabościami, które pakują ich w kłopoty, oraz postać niezłomnego singla, który zalicza kobiety dla sportu – w tej roli wypłynął ponownie na szersze wody (popularności) pamiętny Doogie Howser, czyli Neil Patrick Harris.

Już pod koniec wymuszony, ale mimo wszystko udany serial. Czasem więcej w nim wzruszeń niż śmiechu, jak w Przyjaciołach.

Seinfeld

Komik z Nowego Jorku spotyka się w domu lub barze szybkiej obsługi z paczką znajomych: Elaine i Georgem oraz ekscentrycznym sąsiadem Kramerem. W sumie serial sprowadza się do pokazania zwykłych zdarzeń z ich życia, które owe postaci komentują w rozmowie, pokazując się przy tym od najgorszej strony. To zdecydowanie jedyny serial komediowy, jaki znam, który ma antypatycznych bohaterów z założenia.

W każdym odcinku znajdują się fragmenty występu Seinfelda (ten format skopiował potem Louis C.K.) – i to jest chyba klucz do tego serialu. Tak jak w stand-upie, gdzie śmieszą nas wypowiedziane na scenie najgorsze myśli albo anegdoty o najbardziej bezczelnych i wrednych zachowaniach łamiących społeczne tabu, w “Seinfeldzie”słyszymy szczerych do bólu ludzi analizujących bez wstydu swoje pozbawione empatii podejście do innych, widzimy też ich najgłupsze możliwe zachowania.

Elementary vs. Sherlock, czyli dwa spojrzenia na klasykę sir Conan Doyle’a

W kategorii „dajcie mi coś do obejrzenia” oba seriale idą łeb w łeb, możesz usiąść wygodnie (w autobusie, bo w metrze tłumy) i oddać się w ręce amerykańskich i brytyjskich speców od rozrywki. Dwie uwspółcześnione wersje Sherlocka Holmesa to zupełnie różne opowieści, z pełnymi wdzięku aktorami w roli detektywa, rozegrane tak, by prowadzić widza przez kolejne mało wiarygodne zdarzenia.

Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej „Sherlockowi” , okaże się, że dr Watsona z powodzeniem mógłby zastąpić dowolny kawałek drewna, większość odcinków nabito bez umiaru fajerwerkami, które w dodatku nie zawsze potrafią przyćmić mankamenty fabuły, a wiele zachowań bohaterów dopomina się co najmniej o wyjaśnienie. O skali problemów niech świadczy fakt, że czasem Benedict Cumberbatch (Holmes) próbuje je zatuszować zwiększoną ekspresją i wypada nagle zupełnie niewiarygodnie, jakby wyszedł przez chwilę ze świetnie skonstruowanej postaci.

[Uwaga! Tu już zaczynam spojlerowanie.]

Najwięcej widać jednak, gdy porównamy wysiłki scenarzystów obu seriali – jedni dokonali twórczej reinterpretacji opowieści Conan Doyle’a, drudzy uwspółcześnili jedynie scenografię. Pokażę Ci to na przykładzie kobiecych bohaterek, które, jak wiemy, przez całe milenia najczęściej występowały w takich historiach tylko w stronie biernej. „Sherlock” pozostaje typowo męskim światem, ze stereotypową podającą herbatę starszą panią, o którą należy się martwić (właścicielka mieszkania), najemną zabójczynią o gołębim sercu, która może i ma wszędzie na świecie ukryte paszporty i pieniądze, ale uciekając nie wpada na to, że może mieć przy sobie urządzenie śledzące (pani Watson), szantażystką femme fatale, którą trzeba ratować z opresji (Irene Adler), durzącą się po pensjonarsku w Sherlocku i odbębniającą nudną robotę pomocą (laborantka Molly), a w końcu także genialną psychopatką, która okazuje się zagubioną, poszukującą pomocy u braci dziewczynką (siostra Holmes).  Natomiast „Elementary” przywraca równowagę: mamy i świetnego Sherlocka, i mądrego komisarza policji, i safandułowatego Mycrofta, i inteligentną dr Watson (świetna Lucy Liu), i miłość życia, a jednocześnie nemezis detektywa – Irene Adler vel Moriarty (jakże cudowny punkt wyjścia do budowania napięcia, złożonych postaci, trudnych emocji!).  Gdybym powiedziała: „hej, świat ze stereotypowym przedstawieniem kobiet jest po prostu nudny, a wystarczy dodać „prawdziwe” bohaterki i historia od razu nabiera smaku i tempa”, to byłoby to pewnie uproszczenie, – ale wiesz, to jest blog, mogę wszystko, szczególnie że dochodzi wpół do jedenastej, a ja mam anginę ropną jako powikłanie po grypie, i w ramach kwarantanny okołokoronawirusowej trzymam się z dala od SORu.

W każdym razie – jeśli mamy dziś początek końca świata, to proponuję Ci w pierwszej kolejności zasiąść do „Elementary”. Naprawdę warto.