Nursery rhymes, ilustracje: Gil Guile, Wydawnictwo: Brown Watson
Here Comes Mother Goose, wybór: Iona Opie, ilustracje: Rosemary Wells, Wydawnictwo: Walker Books
Pamiętam, że trudno mi było kiedyś zrozumieć popularność tych rymowanek dla dzieci. Ich treść jest nudnawa i archaiczna (niektóre powstały w XVI wieku..), nieraz pełna nieuzasadnionej w dzisiejszych czasach przemocy. A mimo to jak Polacy na Brzechwie, Tuwimie i Konopnickiej, tak obywatele anglojęzycznego świata wychowują się właśnie na tych przedziwnych wierszykach, co buduje ich wspólnotę kulturową. I tak słyszymy potem fragmenty rymowanek Matki Gęsi w piosenkach i filmach (szczególnie horrorach, jak np. Lśnieniu), wyłapujemy w książkach* i artykułach – o ile, oczywiście, je znamy.
Oprócz pokazywania kontekstu kulturowego, dlaczego warto czytać je dzieciom?
– mają prześliczne melodie, które łatwo wpadają w ucho (np. Hot cross buns, Hush a bye baby – najlepiej zerknąć na wersje Super Simple Songs na YouTube); w końcu większość z nich powstała jako kołysanka
– są proste, dla dorosłego łopatologiczne i nudne, dla małego dziecka ̶ łatwe do zrozumienia i zapamiętania
– edukują, np. uczą liczb ( One, two, buckle my shoe…) czy manier (Mabel, Mabel…)
– pomagają w zabawie jako wyliczanki (Tinker, tailor…)
– same stanowią formę zabawy (Ring a Ring of Roses/ Ring around the Rosie** czy I am a Girl Guide)
– są krótkie, więc nadają się na szybkie czytanie przed snem, a i do recytowania ad hoc w trakcie czynności nudnych, acz istotnych, jak ubieranie się, mycie etc.
– z punktu językowego mają jeszcze tę zaletę, że wprowadzają dziecko w język troszkę starszy od współczesnego, np. podawanie dziesiątek w wersji „jeden i dwadzieścia”, czy słownictwo dotyczące dawnych zawodów i czynności. Podobno dzieci nieeksponowane na archaizmy od maleńkości z czasem mają ogromny problem, by je zrozumieć, więc uznajmy, że to bardzo miły wstęp do tradycyjnych baśni, a kiedyś – do Szekspira (aye, doth, thee – rzadko to rzadko, ale się pojawią i takie słowa).
Obie pozycje z naszej biblioteczki się jakimś cudem uzupełniają. Zostały wydane ok. 20 lat temu, ale mam wrażenie, że „Nursery rhymes” (73 wierszyki) jest wyborem bardziej współczesnym (choć trzy rymowanki muszę nadal pomijać, ze względu na propagowanie przemocy) i ma mnóstwo szczegółowych rysunków, podczas gdy „Here comes…” (55 wierszyków) zdaje się bardziej tradycyjną wersją, może dlatego, że maczała w niej palce specjalistka od dziecięcego folkloru, która wraz z mężem począwszy od lat 50. ubiegłego wieku przepytywała brytyjskie dzieci z ich ulubionych rymowanek i gier. „Here comes…” szczyci się również ambitniejszą kreską, dużo bardziej przemyślanymi ilustracjami, w które w dodatku Rosemary Wells tchnęła „ducha epoki”.
*Jeśli się zastanawiacie, dlaczego w Goodnight Moon krowa skacze przez księżyc, polecam sprawdzić “Hey diddle, diddle”. Jeśli pamiętacie, że dzieciaki przedrzeźniały Mary z Tajemniczego ogrodu, to też dobrze znać „Mary, Mary, quite contrary”.
** Oczywiście, że wiem, skąd ta rymowanko-zabawa rzekomo się wywodzi. Idealnie pasuje do naszych czasów pandemii 🙂