Nazwisko nie jest przypadkowe, to książka napisana i zilustrowana przez wnuka „tego” Hemingwaya. Na szczęście sława dziadka nie była potrzebna do podwyższenia sprzedaży tej opowieści, bo historia broni się sama. Poznajemy w niej jabłko imieniem Mac, które pewnego dnia zaprzyjaźnia się z robakiem Willem. Spotyka go za to typowy ostracyzm. Will wycofuje się, nie chcąc narażać przyjaciela na nieprzyjemności, ale Mac tęskni i postanawia w końcu zawalczyć o przyjaźń.
Opłakane skutki dyskryminacji na tle rasowym, niebezpieczeństwa konformizmu czy idea przyjaźni z pewnością są ważnymi tematami do przedyskutowania z dzieckiem, ale ta książka ma w sobie coś więcej: serię dowcipów bazujących zarówno na rysunkach, jak i grze słów. Nie chciałabym nikogo pozbawiać okazji do śmiechu, szczególnie w czasie pandemii, więc ograniczę się tylko do powiedzenia, że historia zbudowana jest na tym, że Mac odczuwa po przyjacielu pustkę, której nie może wypełnić (dosłownie, bo robak zamieszkał w nim). Zerknijcie też na slogan podsumowujący treść, który znalazł się na okładce książki 🙂
A: HMH (Houghton Mifflin Harcourt), P: wydawnictwo Modo, które, jak samo twierdzi, powstało tylko po to, by wydać książki o George’u
Przygody ciekawskiej małpki i jej bezimiennego przyjaciela w żółtym kapeluszu ukazały się po raz pierwszy w druku w 1941. Skoro cieszą się zainteresowaniem niezmiennie od tylu lat, a do tego dorobiły się serialu animowanego i filmu, z pewnością mają to „coś”, co porusza serca dzieci na całym świecie.
Oryginalne historie są podobno zaskakująco długie i nie przystają do dzisiejszej wrażliwości (małpka często ponosi w nich uszczerbek na zdrowiu), dlatego amerykańskie wydawnictwo zleciło innym autorom napisanie i zilustrowanie dodatkowych historii – i te właśnie współczesne wersje trafiły do naszych rąk. Osiem opowieści z tomu „Busy Days..” ma od 2 do ok. 7 zdań na stronie, duże ilustracje, łamane nieraz na kilka plansz, oraz długość sięgającą średnio 20 kilku kartek każda. Same przygody to np. wizyta w zoo stworzonym na kształt safari, badanie u dentysty, zabawa z dziewczynką na wózku inwalidzkim, zbieranie pieniędzy na zabawkę czy nocowanie u przyjaciół.
Małpka nie mówi, co ją trochę urzeczywistnia, ale jej zachowanie przypomina raczej zachowanie dziecka niż zwierzęcia, więc młody czytelnik może się z nią łatwo utożsamić. George pakuje się regularnie w tarapaty, ale zawsze ratuje go to, że ktoś z otoczenia dostrzega pozytywny skutek wywołanego przez małpkę zamieszania. Mamy więc po jednej stronie dziecięcą ciekawość, umiłowanie zabawy i skłonność do rozproszenia uwagi, a z drugiej – życzliwość ludzi, która sprawia, że każdy kłopot daje się rozwiązać.
Moje dziecko sięga po ten zbiorek chętnie i nieraz przeczytaliśmy nawet 7 z 8 historii pod rząd (czyli, uwaga, ok. 160 stron naraz). Dla dwulatka to chyba wystarczająca dawka emocji, ale czy dla starszego dziecka powinniśmy pokazywać, że świat jest bardziej przyjazny niż trudny? Tego jeszcze nie wiem. Może seria po polsku, która bazuje na oryginalnych historiach autorstwa państwa Rey, jest tak ciekawa, jak baśnie braci Grimm. Jak skończy się pandemia, sprawdzę w bibliotece i dam znać.
Przy pisaniu tego posta korzystałam z Wikipedii oraz artykułu New Yorkera, z którego dowiedzieć się można również, że autorzy naprawdę mieszkali z dwiema małpkami, a mimo to pozbawili George’a małpiego atrybutu w postaci ogonka, upodabniając go do nas, ludzi.
Koleżanka, która jest przedszkolanką, powiedziała mi kiedyś, że przychodzą do jej grupy dzieci, które nie znają kolorów. Wówczas ta informacja brzmiała dla mnie neutralnie, ale odkąd na świecie pojawił się mój syn, nie mogę uwierzyć, jak mogło dojść do takiej sytuacji. W końcu kolorów uczymy się nieustannie, rysując, malując, przekładając klocki. Co ciekawe jednak, książki na ten temat nadal cieszą się ogromnym zainteresowaniem maluchów. Myślę, że problemem są odcienie, które trochę nam mieszają w poznawaniu, czym jest zielony, a czym niebieski. Sama niejednokrotnie wiodłam spór, czy nazwać coś jeszcze żółtym czy już pomarańczowym. Z tego “pomieszania” pochodzi zapewne miłość dzieci do słowniczków obrazkowych, których tu jednak omawiać nie będę. Polecę za to kilka pozycji, które proces poznawania kolorów trochę Wam urozmaicą.
Eric Litwin, James Dean (i.), Pete the Cat: I Love My White Shoes
Historia kota, który mimo że kocha swoje białe buty, to nie płacze, gdy wdepnie np. w farbujące na niebiesko borówki, jest przypowieścią dla buntującego się dwulatka, który ma ogromny problemy z akceptacją zmian. O, tak, Pete nie ma nic przeciwko nowym kolorom swoich butów, a nawet o nich śpiewa. Jeśli jako rodzic zmagający się z płaczącym co i rusz dzieckiem nie jesteś w stanie docenić poczucia humoru autora, to na pewno spodoba Ci się nieustannie prowokowana interakcja (mnóstwo pytań, które przy pierwszym czytaniu są doskonałą okazją do ćwiczenia dedukcji), a także możliwość wspólnego śpiewania piosenki na melodię dowolną.
Jane Cabrera, Cat’s Colors
Kolejny kot, ale w opowieści o nim pojawia się tylko jedno pytanie: jaki jest owego kota ulubiony kolor? Zielony jak trawa, po której lubi stąpać? Czy niebieski, jak niebo, po którym gania ptaki? Odpowiedź jest oczywiście wzruszająca. Nawiasem mówiąc, podobno pedagodzy zalecają, aby uczyć kolorów właśnie w kontekście konkretnego elementu z otoczenia dziecka, w co ta książka wpisuje się doskonale.
Keith Baker, Little Green Peas: A Big Book of Colors
Zielony groszek jako bohater? Sprawdza się świetnie, nawet gdy nie klepie po brzuszku rzepy. Śladem przywołanego Brzechwy książeczka o groszku jest pozycją wierszowaną. Na obrazkach oprócz dużego napisu RED pojawiają się np. czerwony płotek, czerwone jesienne drzewa, czerwone latawce – a w tym wszystkim zielony groszek sprzątający liście, malujący obraz czy puszczający samoloty z papieru. Duże ilustracje z mnóstwem małych zdarzeń, o których można rozmawiać, jeśli się akurat nie tropi obecnej na każdej stronie biedronki.
Sherri Duskey Rinker, Tom Lichtenheld (i.), Goodnight, Goodnight, Construction Site, Snów kolorowych placu budowy (tłum. Joanna Wajs)
A: Chronicle Books, P: Nasza Księgarnia
Oto wszystkie maszyny na placu budowy układają się do snu. Pracowały dzielnie cały dzień, a teraz ogarnia je zmęczenie. Najpierw widzimy, jakie zadania wykonały: dźwig, betoniarka, wywrotka, spychacz i koparka, a potem mówimy każdej z maszyn „dobranoc”, by na koniec otrzymać zaproszenie do pójścia w ich ślady – tak wygląda cała opowieść rozłożona na 28 bogato ilustrowanych stronach. Zaznaczyć pozostaje, że tekst jest rymowany i raczej krótki – strofy zwykle nie przekraczają czterech wersów. To historia dla fanów pojazdów, nie znajdziesz w niej nic więcej poza osobliwym podejściem do pracy jako, uwaga!, niebywałej zabawy, którą z żalem się porzuca.
Mimo że jest to sympatyczna pozycja na dobranoc, jestem niezmiernie zaskoczona faktem, że ktoś podjął się wprowadzenia tej książki na polski rynek. Tłumaczenie wierszowanych opowieści jest nie lada wyzwaniem, szczególnie w przypadku przekładu z języka angielskiego, który jest bardzo rytmiczny i pozwala w zależności od potrzeb przesuwać akcenty, rozszerzać lub skracać liczbę sylab (może nie tak jak francuski, ale jednak). Mówiąc krótko: jak się nie jest Barańczakiem, który pisał nowy tekst, zamiast przekładać oryginał, to trudno z takiej rymowanki zrobić coś wartego uwagi. Widziałam kilka stron tłumaczenia – i ani nie jestem oburzona, ani zachwycona. Ale Twojemu dziecku nie polecam wersji polskiej – po co komu taki sztuczny twór? Lepiej czytać wierszyki, które zostały stworzone w danym języku, jeśli żadne dodatkowe treści nie uzasadniają sięgnięcia po tłumaczenie.
Anna Dewdney, Little Excavator
Wydawnictwo: Viking
Kolejne po „Goodnight, Goodnight, Construction Site” przygody na placu budowy – tym razem jednak pojawia się bohater, mała koparka, która chciałaby pracować tak, jak duże maszyny, ale a to gdzieś wpadnie, a to się przewróci, a to wjedzie pod… koła, oczywiście. Ciągle więc słyszy, że jest za mała i że musi poczekać, aż dorośnie – zdanie, którym częstujemy nasze maluchy po wielokroć. Pod koniec robót, które przekształcają zaśmieconą działkę w śliczny park dla okolicznych mieszkańców, okazuje się jednak, że do wykonania jest zadanie, z którym nie radzą sobie duże maszyny, a wówczas mała kopareczka spisuje się świetnie.
Krótkie, dwuwersowe strofy, urocze rysunki, sprytne wykorzystanie wewnętrznych stron okładkowych do pokazania „przed” i „po” placu budowy, a także mnóstwo onomatopei dodają jeszcze tej książce uroku. Moim zdaniem pozycja obowiązkowa dla najmłodszych, którzy z chęcią posłuchają angielskiego wierszyka – wersji polskiej historii tym razem na szczęście brak.
Nawiasem mówiąc: porównanie „Goodnight…” i „Little Excavator” pokazuje, że prosty opis rzeczywistości nie porusza, potrzebny jest jeszcze każdej opowieści bohater, który mierzy się ze światem – w końcu lubimy się z kimś utożsamić albo po prostu trzymać za kogoś kciuki.
Ciężarówka mogłaby nie robić nic, a i tak zachwycać chłopców, prawda? Zdaje mi się, że z tego założenia wyszły wydawnictwa w Polsce, wypuszczając serie z cudami w rodzaju „Dzielnego wozu strażackiego”. Otóż Mały Niebieski z anglojęzycznej książki jest inny. Po pierwsze, czuje się pełnoprawnym bohaterem, który ma przyjaciół wśród… uwaga! nie maszyn, a innych ulubieńców dzieci – zwierząt. Po drugie, pokazuje wzorcowe postawy społeczne – pomaga w potrzebie, wyłamuje się z tłumu czyniących niezbyt mądrze. Po trzecie, uczy: liczenia, nazw zwierząt, pór roku.
Historie z podwórka Małej Niebieskiej Ciężarówki są rymowane, więc szybko zapadają w pamięć i można je recytować do ucha malucha już po wyłączeniu światła (a czasem i w środku nocy, co pewnie nie tylko ja znam z autopsji).
Seria obejmuje: klasyczne „Little Blue Truck”, “Little Blue Truck Leads the Way”, z otwieranymi okienkami: „Little Blue Truck’s Spring”, „Little Blue Truck’s Halloween”, z migoczącą choinką „Little Blue Truck’s Christmas” (te znamy) oraz “Good night Little Blue Truck”, “Little Blue Truck’s Valentine” i wydanie dla najmłodszych, z klaksonem i mięciutką ciężarówką “Little Blue Truck Beep Along”.
A: Atheneum, P: Egmont Polska: Olivia, Olivia i Orkiestra, nie znalazłam natomiast Olivii i zaginionej zabawki
Od pierwszego czytania mój syn pokochał ją tak, jak jeszcze żadnej. Ja ze strony na stronę popadałam w zdumienie, że można napisać i zilustrować książkę dla dzieci tak świetnie, jak tę dla dorosłych. Przyjemność obcowania z dziełem sztuki jest trudna do przekazania, ale zaraz postaram się opowiedzieć Ci, dlaczego musisz mieć którąś z nagrodzonych pozycji z serii Falconera.
Bo tak, jest to seria (o tytułowej Olivii), i to z wieloma nagrodami na koncie. Jej autorem jest projektant kostiumów i dekoracji teatralnych, a także ilustrator New Yorkera w jednym. Już to brzmi ciekawie, prawda?
Jeśli powiem, że bohaterką jest świnka, nie zrozumiesz. Zamiast tego powiem Ci więc, że główną rolę odgrywa w opowieści mała dziewczynka, której ulubiona zabawka ginie w tajemniczych okolicznościach w ułamku sekundy. Olivia odnajduje ją w strasznym stanie (i w równie strasznej scenerii), a potem naprawia; jeszcze tego samego wieczoru wybacza też winowajcy.
Nic wielkiego się nie wydarzyło. Ot, zwykła domowa przygoda jakich wiele.
Ano, nie. Po pierwsze, jako rodzice łapiemy w tle kilka ironicznych komentarzy do relacji dorosłego z dzieckiem, uśmiechając się przy tym cierpko, a nie np. rechocząc beztrosko. Może nawet rozpoznajemy Marthę Graham* na jednym z obrazów wiszących w domu Olivii albo uznajemy, że tytuły czytanych przez dziewczynkę książek są co najmniej zastanawiające. Po drugie, toniemy w zachwycających ilustracjach, które są monochromatyczne, ożywione tylko drobnymi zielonymi i czerwonymi elementami – a przy tym zdają się ruchome jak w komiksie (opowieści graficznej). Wśród fundowanych nam przez autora niespodzianek są np. nagłe zmiany perspektywy, elementy o ostrych konturach (wszystkie rysunki są w wykonane węglem i gwaszem, więc jest to uderzający kontrast), złożona ponadwymiarowa kartka pozwalająca obejrzeć pomieszczenie najpierw z jednej, a potem z drugiej strony, użycie niemal teatralnych dekoracji, gra ze światłem, przejścia między jedno- albo dwuplanszowymi stronami, a nawet zejścia postaci ze stron. Z tym współgra czcionka, która zwiększa się w zależności od tonu głosu postaci.
Każdy szczegół jest tu przemyślany, dopieszczony. Każda strona ma być tą najlepszą. Opowieść płynie swobodnie, ale we właściwym tempie. Nic dodać, nic ująć nie trzeba.
Mój syn chodzi z „Olivią” po mieszkaniu, jak z ukochaną przytulanką. Recytuje końcówki zdań z pamięci. Każe ją czytać setki razy, a jak skończymy – kładzie ją blisko przy sobie. Kiedy mu powiedziałam, że zamówiliśmy dwie inne części „Olivii”, jego oczy rozbłysły, chociaż nie spodziewa się przecież w kolejnych książkach żadnego placu budowy… Miłość, po prostu.
P.S. Nie oglądaliśmy kreskówki. A Wy?
*Ja ją pomyliłam z Piną Bausch. Ale naprawdę nie o to chodzi, żeby wiedzieć, tylko o to, że czujesz, że chcesz sprawdzić 🙂
Ok. 35 zł na Book Depository pod linkiem: http://tidd.ly/3f40ce89 [to reflink, czyli jeśli klikniesz i dokonasz zakupu, BD podzieli się ze mną zyskiem]
P: Wydawnictwo Tatarak, A: Henry Holt, Harper Collins, Penguin Books
Nie przepadam za jego rysunkami, nie uważam, jakoby „Bardzo głodna gąsienica” powinna znaleźć się na półce każdego dziecka, ale Erica Carle’a polecam gorąco najmłodszym w trzech mistrzowskich odsłonach.
Pierwsza to nieprzetłumaczona dotąd na polski książka „Brown Bear”. Prosta, bardzo rytmiczna rymowanka o powtarzalnej części, która uczy dziecko kolorów i zwierząt. Tekstu tam jak na lekarstwo, rysunek jest za to na obie strony, bardzo wyraźny. Może dziś jakiś tłumacz głowi się, jak stworzyć odpowiedni wierszyk w języku polskim? Oby! Dodam tylko, że współautorem tego cuda jest Bill Martin Jr.
Druga z polecanych to seria „Moja pierwsza książka”, która uczy kolorów, kształtów, słów i liczb. Strony tych książeczek podzielone są poziomo na pół – zadaniem rodzica jest przytrzymać górę i powiedzieć dziecku, czego ma szukać, a malucha – dopasować odpowiedni obrazek z dołu (i na odwrót). Kolory są namalowane w sposób nieoczywisty, z odcieniami, pełza po nich światło. Kształty są wzięte z rzeczywistości, niekoniecznie wyabstrahowane, więc wymagają zrozumienia pewnych pojęć (albo pozwalają znaleźć różne kształty w jednym rysunku), np. oko w kształcie migdału ma w sobie okrągłą źrenicę. Cyfrom towarzyszą kwadraty, które można wspólnie policzyć, nim się mały człowiek weźmie za szukanie odpowiedniej liczby owoców na swoich obrazkach (przy czym kwadraty ułożono w dwóch rzędach, każdy do pięciu, co pomaga zapamiętać wzrokowo, jaka wielkość grupy odpowiada której cyfrze – z tych gotowych obrazów mentalnych korzystamy na co dzień, nie licząc wszystkiego pojedynczo).
Trzecia książka, którą jesteśmy oboje z synem zachwyceni, to „Od stóp do głów”, pokazująca ruch, jaki potrafi wykonać jakieś zwierzę, i zachęcająca do pójścia w jego ślady. Odwracamy głowę, zginamy szyję, podnosimy ramiona, klaszczemy, a nawet wyginamy plecy w łuk. Taka mała gimnastyka z gorylem czy osłem. I tak, trzeba nagle porzucić lekturę i położyć się na dywanie – przyznam, że ja często oszukuję przy kocie i ośle, bo nie zawsze jestem gotowa na wygibasy.
Eric Carle miewa więc świetne pomysły, nie śmiałabym temu zaprzeczać. Ale im więcej zabiera głosu, czyli im więcej produkuje tekstu, tym bardziej staję się mu niechętna. Pewnej gąsienicy zmieniłabym np. tempo opowiadania na ostatnich stronach…
Mamy jeszcze Carle’a „The Grouchy Ladybug” o nieumiejącej się dzielić biedronce, której przygody odmierza tarcza zegara i „Rooster’s off to see the world” o kogucie zabierającym w podróż zwierzęta, dzięki którym możemy policzyć do pięciu – ale żadna nas nie wciąga, a już na pewno nie zachwyca (choć ta pierwsza ma też trochę niestandardowych wycinanek, które odróżniają ją od reszty). Co do innych książek – nie wiem zupełnie, może ukrywa się gdzieś jeszcze jedna perełka w twórczości tego autora? Jak usłyszę, dam znać. Ty też daj.
Seria książek o Cliffordzie to przede wszystkim ogromna dawka humoru. Głównym źródłem dowcipu jest zachowanie psa o nieprzeciętnych rozmiarach – w wersji mini, jako niesamowicie maleńkiego szczeniaczka, albo w wersji maxi – psiaka większego niż dom, który jest w stanie podnieść samochód czy zniszczyć buldożer. W jednej z opowieści maleńki Clifford bawi się w olbrzyma z zabawkową kolejką czy domem dla lalek – i jest to idealne podsumowanie jego przyszłych relacji z otoczeniem 🙂
Efekt humorystyczny potęgują teksty pisane z naiwnej perspektywy
dziecka (jak w „Mikołajku”), które używane są do wytworzenia kontrastu z
ilustracjami lub jedynie dopowiedzenia tego, co widoczne jest na obrazku. Mimo że
teksty te są krótkie, same książki przeznaczono dla starszych dzieci (4+), bo
wymagają bardziej rozwiniętej teorii umysłu* (np. domyślenia się, dlaczego
malarz myli małego żółtego psa z wielkim Cliffordem po tym, gdy na tego
pierwszego spadła puszka czerwonej farby). Jednak mój dwulatek je uwielbia i
śmieje się z mniej wyrafinowanych dowcipów, których też nie brakuje.
Przygody Clifforda są starannie skrojone pod dzieci:
a to trafi się gdzieś pożar i gaszący go strażacy, a to zabawa na placu budowy;
do tego pełno potknięć i upadków, a także tornado zniszczeń. Jeśli z jakiegoś
powodu brzmi to dla Ciebie jak zabawy chłopięce, zapewniam, że towarzyszka psa,
nazwana na cześć córki autora Emily Elisabeth, pcha wózek (tyle że z prawdziwym
kotkiem), przebiera się za wróżkę, a na Boże Narodzenie dostaje bobasa z
kompletem ubranek. Powiedziałabym, że Bridwell zręcznie buduje postać
prawdziwego dziecka, które nie przejmuje się stereotypami dotyczącymi płci i
robi to, co sprawia mu (jej) przyjemność.
Seria o Cliffordzie to czysta rozrywka, raczej nie
pobudza do rozmów, nie ma walorów edukacyjnych, poza może pokazywaniem, do
czego może doprowadzić szczenięcy brak rozwagi
(choć w książce konsekwencje wszelkich zniszczeń są stale pomijane). To
książki, które przepełnia magia opowieści beztroskiej, nieniosące żadnego
morału, ale potrafiące zawładnąć wyobraźnią (i czasem wywołujące uśmiech nawet na
twarzy rodzica). Natomiast muszę zaznaczyć, że seria jest bardzo nierówna –
jedne książki są błyskotliwe i zabawne, inne… cóż, na poziomie potrzeb dwulatków.
Muszę zaznaczyć, że w serii pojawiły się też pozycje
edukacyjne – Clifford uczy liczyć do dziesięciu, a także prezentuje angielski
alfabet. Jestem fanką szczególnie tej pierwszej pozycji, bo jest napisana jako
kolejna opowieść, a samo liczenie przy większych liczbach odbywa się także
partiami (np. 10 jest podzielone na 3+3+4). Natomiast nie wiem, czy ukazała się
ta część i w polskiej wersji.
Z ciekawostek: Clifford powstał w 1963 r., gdy Bridwell został odprawiony przez wydawców z pouczeniem, że ilustrować książek dla dzieci to on nie umie, więc jeśli chce to robić, musi je sobie napisać sam. W ciągu 50 lat stworzył ok. 90 tytułów. My mamy części pisane przed 1998 r., więc nie jestem w stanie wypowiedzieć się o tych młodszych, osadzonych zapewne w bardziej współczesnych realiach, ale i pisanych z większym wysiłkiem twórczym. Nie oglądamy też animowanej wersji Clifforda – to pozostawiam Wam do okrycia na własną rękę.
Więcej zdjęć na instagramie: @mi.sto.ry.pl
O psim bohaterze dla młodszych dzieci przeczytasz tu.
*Teoria umysłu to nasze wyobrażenie o tym, co inni czują i wiedzą. Wykształca się powoli, dlatego małe dzieci można przyłapać na co najmniej dziwnych zachowaniach. Np. syn mojej koleżanki, będąc na wyjeździe, mówił jej przez telefon, żeby dzwoniła do niego, jak on już jest w łóżku, a nie wtedy, gdy się jeszcze bawi – czyli zakładał, że ona wie i widzi dokładnie to, co on (dla rozwiania wszelkich wątpliwości: nie było określonych co do minuty pór na zabawę i spanie).
P: Wydawnictwo Dwie Siostry, A: Chronicle Books, Prestel Junior
Historie w obrazkach
pokazujące upływ czasu mierzony godzinami, porami dnia i roku. Poznajemy je na
kilku bogato ilustrowanych stronach, gdzie przedstawiono scenki z życia miasta,
przez które ciągnie się tytułowa ulica Czereśniowa.
Rysunki Berner zachęcają
do opowiadania i stają się pretekstem do rozmowy na wiele tematów, co wydaje mi
się ważniejsze dla rozwoju małego dziecka niż gotowe teksty. Czereśniowa seria daje też wiele satysfakcji
i młodszym, i dorosłym detektywom, którzy rozszyfrowują zagadki, odczytują
ślady i idą za nimi po mieście (dla niecierpliwych na okładce umieszczono
podpowiedzi, których wątków szukać). Ale książki Berner to nie ćwiczenie z
następstwa zdarzeń czy uważności, ale pełnoprawna książka edukacyjna dla
każdego malucha. Uczy podstawowych cykli przyrody; daje szansę podejrzeć, jak
się buduje, hoduje zwierzęta, warzywa i owoce, obchodzi święta (od urodzin
przez Boże Narodzenie po niemieckie święto światła na jesieni), wyjaśnia, kim
jest złodziej, jak działa w bloku akustyka, co się robi z przebitą oponą w
rowerze etc. Koncentruje się przy tym na świecie, który jest dziecku bliski –
ulicy, bloku, parku, sklepie, domu kultury.
Berner wiernie odwzorowuje rzeczywistość, co jest szczególnie istotne w
przypadku najmłodszych, którzy jeszcze się uczą otaczającego je świata. Dla
porównania – w jednej z podobnych książek obrazkowych w ludzi wcielają się
zwierzęta, co rodzi tak kuriozalne sytuacje, jak trzymanie króliczka w klatce na
jednej stronie (hodowla na futerko tudzież obiad) i obsadzenie go w roli
dziecka bawiącego się w przedszkolu na stronie następnej.
Najlepsza seria edukacyjna, jaką znajdziesz na rynku. Jej największym atutem jest kreatywne podejście do konstrukcji książki: otóż dobrze znane maluchom otwierane „okienka” są w niej wykorzystane tak, aby pokazać upływ czasu, warstwy, z których składają się różne obiekty, albo rozwiązania alternatywne. Dzięki nim możesz obserwować, jak drzewo zapuszcza korzenie, zajrzeć, co kryje się we wnętrzu Ziemi, tosterze albo kolejno: pod skórą, mięśniami i żebrami człowieka; dowiesz się też np., że dom można ogrzać w dwojaki sposób: za pomocą kaloryferów lub klimatyzacji. Książki zawierają elementy przesuwane (mechanik używa podnośnika, kości „pracują”), zginane (maszyna miażdży samochód), rozkładane (postępująca budowa drapacza chmur), przy czym czuć, że nie są one obliczone na efekt, ale naprawdę wspierają odbiór treści.
Wszystkie tematy są podane przystępnie, tak że nawet mój
dwulatek rozumie, co się dzieje na obrazkach (ze sporadyczną pomocą YouTube’a).
Oczywiście ilustracje dominują nad tekstem, co pomaga dziecięcej wyobraźni. * Co
miłe, niektórzy autorzy serii nie stronią od humorystycznych wstawek – czytelnicy
mogą otworzyć TOI TOI i zobaczyć reakcję siedzącego tam oburzonego budowlańca,
przyłapać kogoś na ucinaniu sobie drzemki w pracy albo popijaniu herbatki. Część
książek zachęca też dzieci do eksperymentowania – tu dodam, że świetnie
bawiliśmy się z Michałem np. przy zmniejszaniu siły tarcia.
Cała seria obejmuje mnóstwo zagadnień; u nas oprócz „Świata…” (planeta, obieg wody,
dżungla, woda, pustynia, Antarktyka, ludzie: jedzenie, elektryczność, budowa,
śmieci; mapa) i „Ciała bez tajemnic”
(jedzenie, oddychanie, krążenie, układ szkieletowy i mięśniowy, mózg, narządy
zmysłu, dorastanie i zdrowienie) królują:
„Building Site” (budowa domu, drapacza chmur, mostu, metra, drogi; rozbiórka;
maszyny budowlane), „Cars” (montaż, działanie, naprawa, wyścigi, historia motoryzacji,
złomowanie), „Nauka bez tajemnic” (materiałoznawstwo, dźwięk, światło, siły
fizyczne, stany skupienia, rośliny, ciało, Ziemia i kosmos) i „How things work”
(od dźwigni i bloczków, przez pojazdy, statki i obiekty latające po AGD,
maszyny budowlane i rolnicze oraz ratownicze). Natomiast na tym etapie nie
cieszą się powodzeniem: „Space”, „Animal Homes” i inne pozycje z serii
poświęcone przyrodzie (po polsku np. „Przyroda bez tajemnic” ) – ale
pamiętajmy, że książki adresowane są do grupy wiekowej 4+, myślę więc, że wszystko
przed nami. Będziemy się też zaopatrywać w przyszłości w inne tytuły, np.”
Living Long Ago” (świetnie pokazana historia) czy „Jedzenie bez tajemnic”, ale pamiętaj,
że opracowanych tematów jest naprawdę mnóstwo: komputery, pociągi, samoloty,
różne epoki, sporty, zawody itd. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Muszę przyznać, że niektóre książki powtarzają informacje z innych, jeśli więc na początek chcesz kupić tylko jedną z pozycji, polecam te przekrojowe (jak „Świat bez tajemnic”) zamiast tematycznych (jak „Ciało bez tajemnic”). Natomiast jestem przekonana, że na jednej w Twoim domu się nie skończy…
* Ciekawostka: „Świat bez tajemnic” narysowała Polka:
Marianna Oklejak, współautorka serii o Basi.
Jej kreska w tym wydaniu jest jednak, moim zdaniem, bardziej wdzięczna
niż ta w polskim bestsellerze – a może po prostu lepiej się sprawdza.