Seria książek o zwierzętach podzielonych wg kontynentów, na których żyją: od Afryki po Europę, ma tekst w trzech językach: polskim, angielskim i niemieckim. Zawiera rysunki w humorystyczny sposób ilustrujące opisywane ciekawostki. Odpowiadający za warstwę obrazkową Piotr Nowacki sięgnął po ludzkie zachowania, ubrania i rekwizyty, aby przybliżyć jedno- lub dwuzdaniowe teksty; dodatkowo stworzył scenki z udziałem niezidentyfikowanych owadów lub myszy – także jest co oglądać.
Ale czy jest co czytać? Tu mam pewne wątpliwości. Wsparcia merytorycznego udzielił Warszawski Ogród Zoologiczny, ale komu – trudno ustalić. Wydawnictwo uznaje, że książki są dla dwulatków, a tymczasem pisze często o liczbach – zębów, kilometrów, litrów, kilogramów. Do tego używa tak abstrakcyjnych pojęć, jak inteligencja; jako ciekawostkę podaje też informację o delikatnym przewodzie pokarmowym zwierzęcia albo to, że ma ono sprawne przednie łapy. Nie, nie wszystkie teksty są tego pokroju – większość czyta się z przyjemnością. Ale chciałam ponarzekać, żebyś pamiętała, jak ważny jest autor przy tworzeniu czegoś takiego, jak dobra książka dla dzieci.
Ogólnie: naprawdę sympatyczny pomysł, ale realizacja już nie na 100%, a szkoda, bo bardzo niewiele brakowało.
Dodam jeszcze tylko, że na tylnej okładce znajduje się mapa z kontynentami, gdzie zaznaczono ląd, o którym traktuje dana książeczka.
Nie, nie mamy tego jeszcze za sobą, ale od dawna zaznajamiamy się z tematem. Pomagają nam głównie dwie książki: ta znana na całym świecie autorstwa Alony Frankel oraz pewna barwna opowieść o pociągu…
Alona Frankel, Once Upon a Potty, Nocnik nad nocnikami
Wydawnictwo: Harper Festival
Powstała w 1975 r, przetłumaczono ją na wiele języków, w międzyczasie zyskała wersję dla dziewczynek, bo na początku dotyczyła jedynie chłopców – Frankel napisała ją dla swojego syna. Ma proste obrazki, jeszcze prostsze słownictwo, i chyba dlatego zyskała ogromną popularność. Opowiada o… pozwolicie, że zostanę przy wersji dla chłopców – Bolku / Joshule, który dostaje od swojej babci nocnik i zaczyna go używać.
Książka przedstawia części ciała dziecka, od głowy po pewną malutką dziurkę. Pokazuje, kiedy i jak powoli następuje pożegnanie z pieluszką. Kładzie duży nacisk na długie i bezczynne siedzenie i czekanie, aż coś się wydarzy, co nawiązuje do tradycyjnej metody odpieluchowania.
David Hochman, Ruth Kennison, Derek Anderson (i.), The Potty Train
Wydawnictwo: Simon&Schuster
Na pewno w niejednej głowie słowa “potty train”, czyli uczenie siadania na nocniku, wybrzmiały jako “nocnikowy pociąg”, ale dopiero powyższa trójka autorów zbudowała na tym opowieść – o chłopcu, który wchodzi do toalety z ulubionymi zabawkami i swoją wyobraźnią, zamieniając sedes w pociąg, na którym się mknie albo tkwi bezczynnie w oczekiwaniu na opuszczenie zwodzonego mostu. Nie tylko chłopiec w tej historii porzuca pieluchy – tak jak i zapewne w innych sytuacjach towarzyszą mu przytulanki, które przeżywają a to małe… przecieki, a to chwile, gdy przemakają do suchej nitki albo po prostu nie dają rady zdążyć na czas.
To lekka książka, radosna, pokazująca, że może być różnie, ale zawsze dotrze się do celu, tylko we własnym tempie. Uczy, żeby się nie przejmować wpadkami, które są nieuniknione; ani tym, że jedni wskoczą do pociągu szybciej, a drudzy dosiądą się później. Wiem, że nie jest łopatologiczna, nie mówi wprost – i pewnie nie mnie oceniać, co z niej dziecko rozumie (choć pamiętajmy, że na rysunkach wszyscy siedzą na nocnikowych wagonach ze spuszczonymi spodniami, ta część jest naprawdę wyłożona wybornie) – ale jest zdecydowanie moim faworytem.
Nie wiem, czy trzeba pisać o miłości. Zawsze zdawało mi się, że ona wypływa z nas jednak całym ciałem, i więcej jej w gestach niż w słowach. Jeśli już ją słychać, to w śmiechu łaskotanego dziecka.
Ale my, rodzice, lubimy o miłości mówić. I może dzieci też sobie tego życzą. Dlatego powstało wiele książek właśnie o niej. Dziś kilka, które mamy w naszej biblioteczce.
Sam McBratney, Anita Jeram (i.), Guess How Much I Love You, Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham
Wydawnictwo: Candlewick Press (A), Egmont (P)
Para zajęcy – ojciec z synem – licytują się przed zaśnięciem, kto kogo bardziej kocha. Używają porównań, żeby pokazać „ilość” miłości, posiłkując się rozpiętością ramion, wysokością podskoków itp. Rodzic, jako starszy i większy, zawsze wypada w porównaniu lepiej, aż zajączek wpada na genialny pomysł: mówi, że kocha tatę tak, jak stąd do księżyca. Zając pozwala synowi zasnąć z myślą, że mały go przelicytował, a potem szepcze sam do siebie… coś, czego tutaj nie zdradzę J
Mnie nie do końca przekonuje taka licytacja, a i sam fakt, że rodzic musi mieć ostatnie słowo, nawet jeśli ukrywa to przed synem (może po prostu chce, żeby mały już zasnął), i nawet jeśli zapewnia w ten sposób o swoim uczuciu. Zresztą podejmowanie rywalizacji na polu „kto wyżej skacze” z małym brzdącem też jest niefortunne – przez pół książki zajączek wzdycha w myślach, że chciałby umieć te rzeczy, co tata. Myślę, że to dobra lektura dla ludzi ze standardową wizją ojcostwa i rodzicielstwa, do których ja się nie zaliczam; w dodatku obliczona na łatwe wzruszenia i skierowana bardziej do rodzica niż do dziecka.
Maryann Cusimano Love, Satomi Ichikawa (i.), You Are My I Love You
Wydawnictwo: Philomel Books
Moja ulubiona w tym zestawieniu. Jest to wiersz opowiadający o tym, kim są dla siebie rodzic i dziecko. Na rysunkach widzimy niedźwiedzia i niedźwiadka, spędzających razem dzień, ale w słowach… w słowach kryje się dużo więcej. Nie padają wielkie wyznania, za to mamy ciągłą opozycję… albo może lepiej: dopełnianie się wzajemne tej dwójki: rozbrykanego dziecka i zapewniającego mu opiekę rodzica.
„Jestem Twoją drogą wiodącą do domu, Ty jesteś moją nową ścieżką” – mówi rodzic. I nie szkodzi, że ta myśl powtórzy się w innym ujęciu, bo i tak trochę ciekawych obserwacji się uzbiera. A w wierszu, jak to w wierszu, każdy może doczytać coś tylko dla siebie.
Jedyne, co mi przeszkadza, to odniesienie do modlitwy w jednym z dwuwierszy. Ale domyślam się, że dla większości ludzi nie będzie miało to żadnego znaczenia.
Astrid Desbordes, Pauline Martin, Miłość, tłum. Paweł Łapiński
Wydawnictwo: Entliczek
Tak, dorośli lubią mówić o miłości. Tu mama opowiada synkowi, że kocha go zawsze, i wymienia wszystkie sytuacje, zestawiając te radosne z trudnymi. Scenki są dobrane starannie, żeby rozwiać ewentualne wątpliwości dziecka (a jak zbiję Twój ulubiony wazon?), a jednocześnie opowiedzieć mu trochę o relacjach między ludźmi – np. o tym, że mama ze swoim partnerem też potrzebują być razem sami i, tak jak mały Archibald w trakcie zabawy, zapomnieć o innych.
Rysunki są przeurocze, utrzymane w spokojnej, ale nie nudnej palecie kolorów. Dominują nad przypadającym w ilości jednego zdania na stronę tekstem i dopowiadają, zamiast tylko ilustrować.
Jeśli miałabym włożyć łyżkę dziegciu, to tylko zauważając, że nie przepadam za tłumaczeniami. Oczywiście nie da się ich uniknąć, i z wiekiem nie trzeba, ale marzy mi się, żeby te małe książki uwrażliwiały dzieci na piękno właściwie złożonych słów. W dłuższych opowieściach zdania już układają się tłumaczom naturalnie, ale w tych krótkich, jedno-dwuzdaniowych tekstach, grających często na różnego rodzaju opozycjach, tłumacz musi przyginać polszczyznę do ziemi. Także – Polacy, piszcie i rysujcie dla najmłodszych tak cudownie, jak Desbordes i Martin.
Robert Munsch, Sheila McGraw (i.), Love You Forever
Wydawnictwo: Firefly
Kolejna opowieść o wiecznej miłości matki do syna, ale podana w tak wyciskający łzy sposób, żeśmy jej za wiele nie czytali, chowając przed Michałem. Oto matka kołysze w ramionach noworodka i śpiewa mu, że zawsze będzie jej dzieckiem, tak długo, jak ona będzie na świecie. Chłopiec dorasta: najpierw doprowadza ją do szału jako psocący dwulatek, potem jako niesłuchający jej dziewięciolatek, potem jako nastolatek. Na końcu wyprowadza się z domu. Ale ona każdego wieczoru zakrada się do jego pokoju czy domu, bierze go na ręce i kołysze go (jakkolwiek absurdalnie to brzmi), wyśpiewując te same słowa. Aż przychodzi moment, że to syn jedzie do matki, i to on ją bierze na ręce…
Przy pierwszym czytaniu człowiek wzrusza się dopiero na końcu opowieści, a potem to już od samego początku ściska za gardło. Jak się nie popłaczesz, przeczytawszy ją, chapeau bas. No chyba że obejrzysz odcinek Przyjaciół, w której Joey czyta początek i koniec książki, tak, to pomaga się nieco rozchmurzyć.
Jeśli mnie zapytasz, jaki jest sens czytania tej książki, to pamiętaj, że dla dziecka jest to na pewno możliwość poznania cyklu życia, dostrzeżenia tego, co je czeka, ale i pojęcia, jak wielka jest miłość rodzica, który zawsze będzie czuwał nad dzieckiem, nawet wtedy, gdy dziecko dorośnie. Dla rodzica – cóż, dla rodzica to okazja do uświadomienia sobie, że nadal jest czyimś dzieckiem.
Kończę już, żeby nie marnować chusteczek. Idę ją schować na najwyższą półkę.
A: HMH (Houghton Mifflin Harcourt), P: wydawnictwo Modo, które, jak samo twierdzi, powstało tylko po to, by wydać książki o George’u
Przygody ciekawskiej małpki i jej bezimiennego przyjaciela w żółtym kapeluszu ukazały się po raz pierwszy w druku w 1941. Skoro cieszą się zainteresowaniem niezmiennie od tylu lat, a do tego dorobiły się serialu animowanego i filmu, z pewnością mają to „coś”, co porusza serca dzieci na całym świecie.
Oryginalne historie są podobno zaskakująco długie i nie przystają do dzisiejszej wrażliwości (małpka często ponosi w nich uszczerbek na zdrowiu), dlatego amerykańskie wydawnictwo zleciło innym autorom napisanie i zilustrowanie dodatkowych historii – i te właśnie współczesne wersje trafiły do naszych rąk. Osiem opowieści z tomu „Busy Days..” ma od 2 do ok. 7 zdań na stronie, duże ilustracje, łamane nieraz na kilka plansz, oraz długość sięgającą średnio 20 kilku kartek każda. Same przygody to np. wizyta w zoo stworzonym na kształt safari, badanie u dentysty, zabawa z dziewczynką na wózku inwalidzkim, zbieranie pieniędzy na zabawkę czy nocowanie u przyjaciół.
Małpka nie mówi, co ją trochę urzeczywistnia, ale jej zachowanie przypomina raczej zachowanie dziecka niż zwierzęcia, więc młody czytelnik może się z nią łatwo utożsamić. George pakuje się regularnie w tarapaty, ale zawsze ratuje go to, że ktoś z otoczenia dostrzega pozytywny skutek wywołanego przez małpkę zamieszania. Mamy więc po jednej stronie dziecięcą ciekawość, umiłowanie zabawy i skłonność do rozproszenia uwagi, a z drugiej – życzliwość ludzi, która sprawia, że każdy kłopot daje się rozwiązać.
Moje dziecko sięga po ten zbiorek chętnie i nieraz przeczytaliśmy nawet 7 z 8 historii pod rząd (czyli, uwaga, ok. 160 stron naraz). Dla dwulatka to chyba wystarczająca dawka emocji, ale czy dla starszego dziecka powinniśmy pokazywać, że świat jest bardziej przyjazny niż trudny? Tego jeszcze nie wiem. Może seria po polsku, która bazuje na oryginalnych historiach autorstwa państwa Rey, jest tak ciekawa, jak baśnie braci Grimm. Jak skończy się pandemia, sprawdzę w bibliotece i dam znać.
Przy pisaniu tego posta korzystałam z Wikipedii oraz artykułu New Yorkera, z którego dowiedzieć się można również, że autorzy naprawdę mieszkali z dwiema małpkami, a mimo to pozbawili George’a małpiego atrybutu w postaci ogonka, upodabniając go do nas, ludzi.
Sherri Duskey Rinker, Tom Lichtenheld (i.), Goodnight, Goodnight, Construction Site, Snów kolorowych placu budowy (tłum. Joanna Wajs)
A: Chronicle Books, P: Nasza Księgarnia
Oto wszystkie maszyny na placu budowy układają się do snu. Pracowały dzielnie cały dzień, a teraz ogarnia je zmęczenie. Najpierw widzimy, jakie zadania wykonały: dźwig, betoniarka, wywrotka, spychacz i koparka, a potem mówimy każdej z maszyn „dobranoc”, by na koniec otrzymać zaproszenie do pójścia w ich ślady – tak wygląda cała opowieść rozłożona na 28 bogato ilustrowanych stronach. Zaznaczyć pozostaje, że tekst jest rymowany i raczej krótki – strofy zwykle nie przekraczają czterech wersów. To historia dla fanów pojazdów, nie znajdziesz w niej nic więcej poza osobliwym podejściem do pracy jako, uwaga!, niebywałej zabawy, którą z żalem się porzuca.
Mimo że jest to sympatyczna pozycja na dobranoc, jestem niezmiernie zaskoczona faktem, że ktoś podjął się wprowadzenia tej książki na polski rynek. Tłumaczenie wierszowanych opowieści jest nie lada wyzwaniem, szczególnie w przypadku przekładu z języka angielskiego, który jest bardzo rytmiczny i pozwala w zależności od potrzeb przesuwać akcenty, rozszerzać lub skracać liczbę sylab (może nie tak jak francuski, ale jednak). Mówiąc krótko: jak się nie jest Barańczakiem, który pisał nowy tekst, zamiast przekładać oryginał, to trudno z takiej rymowanki zrobić coś wartego uwagi. Widziałam kilka stron tłumaczenia – i ani nie jestem oburzona, ani zachwycona. Ale Twojemu dziecku nie polecam wersji polskiej – po co komu taki sztuczny twór? Lepiej czytać wierszyki, które zostały stworzone w danym języku, jeśli żadne dodatkowe treści nie uzasadniają sięgnięcia po tłumaczenie.
Anna Dewdney, Little Excavator
Wydawnictwo: Viking
Kolejne po „Goodnight, Goodnight, Construction Site” przygody na placu budowy – tym razem jednak pojawia się bohater, mała koparka, która chciałaby pracować tak, jak duże maszyny, ale a to gdzieś wpadnie, a to się przewróci, a to wjedzie pod… koła, oczywiście. Ciągle więc słyszy, że jest za mała i że musi poczekać, aż dorośnie – zdanie, którym częstujemy nasze maluchy po wielokroć. Pod koniec robót, które przekształcają zaśmieconą działkę w śliczny park dla okolicznych mieszkańców, okazuje się jednak, że do wykonania jest zadanie, z którym nie radzą sobie duże maszyny, a wówczas mała kopareczka spisuje się świetnie.
Krótkie, dwuwersowe strofy, urocze rysunki, sprytne wykorzystanie wewnętrznych stron okładkowych do pokazania „przed” i „po” placu budowy, a także mnóstwo onomatopei dodają jeszcze tej książce uroku. Moim zdaniem pozycja obowiązkowa dla najmłodszych, którzy z chęcią posłuchają angielskiego wierszyka – wersji polskiej historii tym razem na szczęście brak.
Nawiasem mówiąc: porównanie „Goodnight…” i „Little Excavator” pokazuje, że prosty opis rzeczywistości nie porusza, potrzebny jest jeszcze każdej opowieści bohater, który mierzy się ze światem – w końcu lubimy się z kimś utożsamić albo po prostu trzymać za kogoś kciuki.
P: Wydawnictwo Tatarak, A: Henry Holt, Harper Collins, Penguin Books
Nie przepadam za jego rysunkami, nie uważam, jakoby „Bardzo głodna gąsienica” powinna znaleźć się na półce każdego dziecka, ale Erica Carle’a polecam gorąco najmłodszym w trzech mistrzowskich odsłonach.
Pierwsza to nieprzetłumaczona dotąd na polski książka „Brown Bear”. Prosta, bardzo rytmiczna rymowanka o powtarzalnej części, która uczy dziecko kolorów i zwierząt. Tekstu tam jak na lekarstwo, rysunek jest za to na obie strony, bardzo wyraźny. Może dziś jakiś tłumacz głowi się, jak stworzyć odpowiedni wierszyk w języku polskim? Oby! Dodam tylko, że współautorem tego cuda jest Bill Martin Jr.
Druga z polecanych to seria „Moja pierwsza książka”, która uczy kolorów, kształtów, słów i liczb. Strony tych książeczek podzielone są poziomo na pół – zadaniem rodzica jest przytrzymać górę i powiedzieć dziecku, czego ma szukać, a malucha – dopasować odpowiedni obrazek z dołu (i na odwrót). Kolory są namalowane w sposób nieoczywisty, z odcieniami, pełza po nich światło. Kształty są wzięte z rzeczywistości, niekoniecznie wyabstrahowane, więc wymagają zrozumienia pewnych pojęć (albo pozwalają znaleźć różne kształty w jednym rysunku), np. oko w kształcie migdału ma w sobie okrągłą źrenicę. Cyfrom towarzyszą kwadraty, które można wspólnie policzyć, nim się mały człowiek weźmie za szukanie odpowiedniej liczby owoców na swoich obrazkach (przy czym kwadraty ułożono w dwóch rzędach, każdy do pięciu, co pomaga zapamiętać wzrokowo, jaka wielkość grupy odpowiada której cyfrze – z tych gotowych obrazów mentalnych korzystamy na co dzień, nie licząc wszystkiego pojedynczo).
Trzecia książka, którą jesteśmy oboje z synem zachwyceni, to „Od stóp do głów”, pokazująca ruch, jaki potrafi wykonać jakieś zwierzę, i zachęcająca do pójścia w jego ślady. Odwracamy głowę, zginamy szyję, podnosimy ramiona, klaszczemy, a nawet wyginamy plecy w łuk. Taka mała gimnastyka z gorylem czy osłem. I tak, trzeba nagle porzucić lekturę i położyć się na dywanie – przyznam, że ja często oszukuję przy kocie i ośle, bo nie zawsze jestem gotowa na wygibasy.
Eric Carle miewa więc świetne pomysły, nie śmiałabym temu zaprzeczać. Ale im więcej zabiera głosu, czyli im więcej produkuje tekstu, tym bardziej staję się mu niechętna. Pewnej gąsienicy zmieniłabym np. tempo opowiadania na ostatnich stronach…
Mamy jeszcze Carle’a „The Grouchy Ladybug” o nieumiejącej się dzielić biedronce, której przygody odmierza tarcza zegara i „Rooster’s off to see the world” o kogucie zabierającym w podróż zwierzęta, dzięki którym możemy policzyć do pięciu – ale żadna nas nie wciąga, a już na pewno nie zachwyca (choć ta pierwsza ma też trochę niestandardowych wycinanek, które odróżniają ją od reszty). Co do innych książek – nie wiem zupełnie, może ukrywa się gdzieś jeszcze jedna perełka w twórczości tego autora? Jak usłyszę, dam znać. Ty też daj.
Seria książek o Cliffordzie to przede wszystkim ogromna dawka humoru. Głównym źródłem dowcipu jest zachowanie psa o nieprzeciętnych rozmiarach – w wersji mini, jako niesamowicie maleńkiego szczeniaczka, albo w wersji maxi – psiaka większego niż dom, który jest w stanie podnieść samochód czy zniszczyć buldożer. W jednej z opowieści maleńki Clifford bawi się w olbrzyma z zabawkową kolejką czy domem dla lalek – i jest to idealne podsumowanie jego przyszłych relacji z otoczeniem 🙂
Efekt humorystyczny potęgują teksty pisane z naiwnej perspektywy
dziecka (jak w „Mikołajku”), które używane są do wytworzenia kontrastu z
ilustracjami lub jedynie dopowiedzenia tego, co widoczne jest na obrazku. Mimo że
teksty te są krótkie, same książki przeznaczono dla starszych dzieci (4+), bo
wymagają bardziej rozwiniętej teorii umysłu* (np. domyślenia się, dlaczego
malarz myli małego żółtego psa z wielkim Cliffordem po tym, gdy na tego
pierwszego spadła puszka czerwonej farby). Jednak mój dwulatek je uwielbia i
śmieje się z mniej wyrafinowanych dowcipów, których też nie brakuje.
Przygody Clifforda są starannie skrojone pod dzieci:
a to trafi się gdzieś pożar i gaszący go strażacy, a to zabawa na placu budowy;
do tego pełno potknięć i upadków, a także tornado zniszczeń. Jeśli z jakiegoś
powodu brzmi to dla Ciebie jak zabawy chłopięce, zapewniam, że towarzyszka psa,
nazwana na cześć córki autora Emily Elisabeth, pcha wózek (tyle że z prawdziwym
kotkiem), przebiera się za wróżkę, a na Boże Narodzenie dostaje bobasa z
kompletem ubranek. Powiedziałabym, że Bridwell zręcznie buduje postać
prawdziwego dziecka, które nie przejmuje się stereotypami dotyczącymi płci i
robi to, co sprawia mu (jej) przyjemność.
Seria o Cliffordzie to czysta rozrywka, raczej nie
pobudza do rozmów, nie ma walorów edukacyjnych, poza może pokazywaniem, do
czego może doprowadzić szczenięcy brak rozwagi
(choć w książce konsekwencje wszelkich zniszczeń są stale pomijane). To
książki, które przepełnia magia opowieści beztroskiej, nieniosące żadnego
morału, ale potrafiące zawładnąć wyobraźnią (i czasem wywołujące uśmiech nawet na
twarzy rodzica). Natomiast muszę zaznaczyć, że seria jest bardzo nierówna –
jedne książki są błyskotliwe i zabawne, inne… cóż, na poziomie potrzeb dwulatków.
Muszę zaznaczyć, że w serii pojawiły się też pozycje
edukacyjne – Clifford uczy liczyć do dziesięciu, a także prezentuje angielski
alfabet. Jestem fanką szczególnie tej pierwszej pozycji, bo jest napisana jako
kolejna opowieść, a samo liczenie przy większych liczbach odbywa się także
partiami (np. 10 jest podzielone na 3+3+4). Natomiast nie wiem, czy ukazała się
ta część i w polskiej wersji.
Z ciekawostek: Clifford powstał w 1963 r., gdy Bridwell został odprawiony przez wydawców z pouczeniem, że ilustrować książek dla dzieci to on nie umie, więc jeśli chce to robić, musi je sobie napisać sam. W ciągu 50 lat stworzył ok. 90 tytułów. My mamy części pisane przed 1998 r., więc nie jestem w stanie wypowiedzieć się o tych młodszych, osadzonych zapewne w bardziej współczesnych realiach, ale i pisanych z większym wysiłkiem twórczym. Nie oglądamy też animowanej wersji Clifforda – to pozostawiam Wam do okrycia na własną rękę.
Więcej zdjęć na instagramie: @mi.sto.ry.pl
O psim bohaterze dla młodszych dzieci przeczytasz tu.
*Teoria umysłu to nasze wyobrażenie o tym, co inni czują i wiedzą. Wykształca się powoli, dlatego małe dzieci można przyłapać na co najmniej dziwnych zachowaniach. Np. syn mojej koleżanki, będąc na wyjeździe, mówił jej przez telefon, żeby dzwoniła do niego, jak on już jest w łóżku, a nie wtedy, gdy się jeszcze bawi – czyli zakładał, że ona wie i widzi dokładnie to, co on (dla rozwiania wszelkich wątpliwości: nie było określonych co do minuty pór na zabawę i spanie).
P: Wydawnictwo Dwie Siostry, A: Chronicle Books, Prestel Junior
Historie w obrazkach
pokazujące upływ czasu mierzony godzinami, porami dnia i roku. Poznajemy je na
kilku bogato ilustrowanych stronach, gdzie przedstawiono scenki z życia miasta,
przez które ciągnie się tytułowa ulica Czereśniowa.
Rysunki Berner zachęcają
do opowiadania i stają się pretekstem do rozmowy na wiele tematów, co wydaje mi
się ważniejsze dla rozwoju małego dziecka niż gotowe teksty. Czereśniowa seria daje też wiele satysfakcji
i młodszym, i dorosłym detektywom, którzy rozszyfrowują zagadki, odczytują
ślady i idą za nimi po mieście (dla niecierpliwych na okładce umieszczono
podpowiedzi, których wątków szukać). Ale książki Berner to nie ćwiczenie z
następstwa zdarzeń czy uważności, ale pełnoprawna książka edukacyjna dla
każdego malucha. Uczy podstawowych cykli przyrody; daje szansę podejrzeć, jak
się buduje, hoduje zwierzęta, warzywa i owoce, obchodzi święta (od urodzin
przez Boże Narodzenie po niemieckie święto światła na jesieni), wyjaśnia, kim
jest złodziej, jak działa w bloku akustyka, co się robi z przebitą oponą w
rowerze etc. Koncentruje się przy tym na świecie, który jest dziecku bliski –
ulicy, bloku, parku, sklepie, domu kultury.
Berner wiernie odwzorowuje rzeczywistość, co jest szczególnie istotne w
przypadku najmłodszych, którzy jeszcze się uczą otaczającego je świata. Dla
porównania – w jednej z podobnych książek obrazkowych w ludzi wcielają się
zwierzęta, co rodzi tak kuriozalne sytuacje, jak trzymanie króliczka w klatce na
jednej stronie (hodowla na futerko tudzież obiad) i obsadzenie go w roli
dziecka bawiącego się w przedszkolu na stronie następnej.
Najlepsza seria edukacyjna, jaką znajdziesz na rynku. Jej największym atutem jest kreatywne podejście do konstrukcji książki: otóż dobrze znane maluchom otwierane „okienka” są w niej wykorzystane tak, aby pokazać upływ czasu, warstwy, z których składają się różne obiekty, albo rozwiązania alternatywne. Dzięki nim możesz obserwować, jak drzewo zapuszcza korzenie, zajrzeć, co kryje się we wnętrzu Ziemi, tosterze albo kolejno: pod skórą, mięśniami i żebrami człowieka; dowiesz się też np., że dom można ogrzać w dwojaki sposób: za pomocą kaloryferów lub klimatyzacji. Książki zawierają elementy przesuwane (mechanik używa podnośnika, kości „pracują”), zginane (maszyna miażdży samochód), rozkładane (postępująca budowa drapacza chmur), przy czym czuć, że nie są one obliczone na efekt, ale naprawdę wspierają odbiór treści.
Wszystkie tematy są podane przystępnie, tak że nawet mój
dwulatek rozumie, co się dzieje na obrazkach (ze sporadyczną pomocą YouTube’a).
Oczywiście ilustracje dominują nad tekstem, co pomaga dziecięcej wyobraźni. * Co
miłe, niektórzy autorzy serii nie stronią od humorystycznych wstawek – czytelnicy
mogą otworzyć TOI TOI i zobaczyć reakcję siedzącego tam oburzonego budowlańca,
przyłapać kogoś na ucinaniu sobie drzemki w pracy albo popijaniu herbatki. Część
książek zachęca też dzieci do eksperymentowania – tu dodam, że świetnie
bawiliśmy się z Michałem np. przy zmniejszaniu siły tarcia.
Cała seria obejmuje mnóstwo zagadnień; u nas oprócz „Świata…” (planeta, obieg wody,
dżungla, woda, pustynia, Antarktyka, ludzie: jedzenie, elektryczność, budowa,
śmieci; mapa) i „Ciała bez tajemnic”
(jedzenie, oddychanie, krążenie, układ szkieletowy i mięśniowy, mózg, narządy
zmysłu, dorastanie i zdrowienie) królują:
„Building Site” (budowa domu, drapacza chmur, mostu, metra, drogi; rozbiórka;
maszyny budowlane), „Cars” (montaż, działanie, naprawa, wyścigi, historia motoryzacji,
złomowanie), „Nauka bez tajemnic” (materiałoznawstwo, dźwięk, światło, siły
fizyczne, stany skupienia, rośliny, ciało, Ziemia i kosmos) i „How things work”
(od dźwigni i bloczków, przez pojazdy, statki i obiekty latające po AGD,
maszyny budowlane i rolnicze oraz ratownicze). Natomiast na tym etapie nie
cieszą się powodzeniem: „Space”, „Animal Homes” i inne pozycje z serii
poświęcone przyrodzie (po polsku np. „Przyroda bez tajemnic” ) – ale
pamiętajmy, że książki adresowane są do grupy wiekowej 4+, myślę więc, że wszystko
przed nami. Będziemy się też zaopatrywać w przyszłości w inne tytuły, np.”
Living Long Ago” (świetnie pokazana historia) czy „Jedzenie bez tajemnic”, ale pamiętaj,
że opracowanych tematów jest naprawdę mnóstwo: komputery, pociągi, samoloty,
różne epoki, sporty, zawody itd. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Muszę przyznać, że niektóre książki powtarzają informacje z innych, jeśli więc na początek chcesz kupić tylko jedną z pozycji, polecam te przekrojowe (jak „Świat bez tajemnic”) zamiast tematycznych (jak „Ciało bez tajemnic”). Natomiast jestem przekonana, że na jednej w Twoim domu się nie skończy…
* Ciekawostka: „Świat bez tajemnic” narysowała Polka:
Marianna Oklejak, współautorka serii o Basi.
Jej kreska w tym wydaniu jest jednak, moim zdaniem, bardziej wdzięczna
niż ta w polskim bestsellerze – a może po prostu lepiej się sprawdza.
A: wydawnictwo Harper Collins; P: Wydawnictwo Babaryba
Treści może i nieco trącą myszką (a dla mojego dwulatka, niestety, historia jeszcze nie istnieje, więc aspekt „tak było drzewiej” w naszych rozmowach na migi odpada), ale za to nie idą na żadne kompromisy w zaspokajaniu dziecięcej ciekawości. Sama staram się odpowiadać synowi na każde pytanie w takim stopniu szczegółowości, w jakim on jest w stanie coś zrozumieć, ale przyznam, że nawet ja stawiam granice kilometry bliżej niż Scarry, który a to pokazuje wszystkie etapy budowy drogi przy użyciu ogromnej liczby wyspecjalizowanych maszyn, a to przechodzi zgrabnie od ścinania drzew do procesu wyrobu papieru.
Książka dzieli się na kilka rozdziałów tematycznych, które przedstawiają „jak coś jest robione”. Śledzimy losy mieszkańców pewnego miasteczka, takich jak np. chłopiec o imieniu Huckle, który dzielnie przetrwa pożar własnego domu, by potem obejrzeć budowę domu sąsiadów. Wszystkie postaci to zantropomorfizowane zwierzątka: i tak np. Huckle jest kotkiem, a jego sąsiedzi – rodziną królików (jak się domyślacie, nie jest to przypadek, że akurat samotny Huckle zdobywa za jednym zamachem tak wieeelu kolegów i tak wieeele koleżanek).
Scarry nie jest mistrzem dowcipnych opowieści, ale zręcznie dobiera tematy, ma pięknie równościowe podejście do małego czytelnika, a do tego rysuje przejrzyście i z animuszem. Na pewno dokupię kilka pozycji jego autorstwa. Mam też nadzieję natknąć się na jego współczesnych naśladowców – może polecisz mi kogoś?