Seria Look Inside, Bez tajemnic

Look inside by Usborne Olejsiuk wydawnictwo Świat bez tajemnic Our world
Ulubiona książka Michała z tej serii – “Nauka bez tajemnic” – nieobecna na zdjęciu, tak jak ze 20 innych tytułów, których (jeszcze) nie kupiliśmy (ale na pewno kupimy).

A: Usborne, P: Olejsiuk

Najlepsza seria edukacyjna, jaką znajdziesz na rynku. Jej największym atutem jest kreatywne podejście do konstrukcji książki: otóż dobrze znane maluchom otwierane „okienka” są w niej wykorzystane tak, aby pokazać upływ czasu, warstwy, z których składają się różne obiekty, albo rozwiązania alternatywne. Dzięki nim możesz obserwować, jak drzewo zapuszcza korzenie, zajrzeć, co kryje się we wnętrzu Ziemi, tosterze albo kolejno: pod skórą, mięśniami i żebrami człowieka; dowiesz się też np., że dom można ogrzać w dwojaki sposób: za pomocą kaloryferów lub klimatyzacji. Książki zawierają elementy przesuwane (mechanik używa podnośnika, kości „pracują”), zginane (maszyna miażdży samochód), rozkładane (postępująca budowa drapacza chmur), przy czym czuć, że nie są one obliczone na efekt, ale naprawdę wspierają odbiór treści. 

Look inside cars
“Maśsia” [czyt. maszyna] z małą pomocą ręki Michała miażdży samochód. Zwróć uwagę na dźwignię, którą przesunęliśmy symbolicznie w dół.

Wszystkie tematy są podane przystępnie, tak że nawet mój dwulatek rozumie, co się dzieje na obrazkach (ze sporadyczną pomocą YouTube’a). Oczywiście ilustracje dominują nad tekstem, co pomaga dziecięcej wyobraźni. * Co miłe, niektórzy autorzy serii nie stronią od humorystycznych wstawek – czytelnicy mogą otworzyć TOI TOI i zobaczyć reakcję siedzącego tam oburzonego budowlańca, przyłapać kogoś na ucinaniu sobie drzemki w pracy albo popijaniu herbatki. Część książek zachęca też dzieci do eksperymentowania – tu dodam, że świetnie bawiliśmy się z Michałem np. przy zmniejszaniu siły tarcia.

Cała seria obejmuje mnóstwo zagadnień;  u nas oprócz „Świata…” (planeta, obieg wody, dżungla, woda, pustynia, Antarktyka, ludzie: jedzenie, elektryczność, budowa, śmieci;  mapa) i „Ciała bez tajemnic” (jedzenie, oddychanie, krążenie, układ szkieletowy i mięśniowy, mózg, narządy zmysłu, dorastanie i zdrowienie)  królują: „Building Site” (budowa domu, drapacza chmur, mostu, metra, drogi; rozbiórka; maszyny budowlane), „Cars” (montaż, działanie, naprawa, wyścigi, historia motoryzacji, złomowanie), „Nauka bez tajemnic” (materiałoznawstwo, dźwięk, światło, siły fizyczne, stany skupienia, rośliny, ciało, Ziemia i kosmos) i „How things work” (od dźwigni i bloczków, przez pojazdy, statki i obiekty latające po AGD, maszyny budowlane i rolnicze oraz ratownicze). Natomiast na tym etapie nie cieszą się powodzeniem: „Space”, „Animal Homes” i inne pozycje z serii poświęcone przyrodzie (po polsku np. „Przyroda bez tajemnic” ) – ale pamiętajmy, że książki adresowane są do grupy wiekowej 4+, myślę więc, że wszystko przed nami. Będziemy się też zaopatrywać w przyszłości w inne tytuły, np.” Living Long Ago” (świetnie pokazana historia) czy „Jedzenie bez tajemnic”, ale pamiętaj, że opracowanych tematów jest naprawdę mnóstwo: komputery, pociągi, samoloty, różne epoki, sporty, zawody itd. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Muszę przyznać, że niektóre książki powtarzają informacje z innych, jeśli więc na początek chcesz kupić tylko jedną z pozycji, polecam te przekrojowe (jak „Świat bez tajemnic”) zamiast tematycznych (jak „Ciało bez tajemnic”). Natomiast jestem przekonana, że na jednej w Twoim domu się nie skończy…

* Ciekawostka: „Świat bez tajemnic” narysowała Polka: Marianna Oklejak, współautorka serii o Basi.  Jej kreska w tym wydaniu jest jednak, moim zdaniem, bardziej wdzięczna niż ta w polskim bestsellerze – a może po prostu lepiej się sprawdza.

Elementary vs. Sherlock, czyli dwa spojrzenia na klasykę sir Conan Doyle’a

W kategorii „dajcie mi coś do obejrzenia” oba seriale idą łeb w łeb, możesz usiąść wygodnie (w autobusie, bo w metrze tłumy) i oddać się w ręce amerykańskich i brytyjskich speców od rozrywki. Dwie uwspółcześnione wersje Sherlocka Holmesa to zupełnie różne opowieści, z pełnymi wdzięku aktorami w roli detektywa, rozegrane tak, by prowadzić widza przez kolejne mało wiarygodne zdarzenia.

Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej „Sherlockowi” , okaże się, że dr Watsona z powodzeniem mógłby zastąpić dowolny kawałek drewna, większość odcinków nabito bez umiaru fajerwerkami, które w dodatku nie zawsze potrafią przyćmić mankamenty fabuły, a wiele zachowań bohaterów dopomina się co najmniej o wyjaśnienie. O skali problemów niech świadczy fakt, że czasem Benedict Cumberbatch (Holmes) próbuje je zatuszować zwiększoną ekspresją i wypada nagle zupełnie niewiarygodnie, jakby wyszedł przez chwilę ze świetnie skonstruowanej postaci.

[Uwaga! Tu już zaczynam spojlerowanie.]

Najwięcej widać jednak, gdy porównamy wysiłki scenarzystów obu seriali – jedni dokonali twórczej reinterpretacji opowieści Conan Doyle’a, drudzy uwspółcześnili jedynie scenografię. Pokażę Ci to na przykładzie kobiecych bohaterek, które, jak wiemy, przez całe milenia najczęściej występowały w takich historiach tylko w stronie biernej. „Sherlock” pozostaje typowo męskim światem, ze stereotypową podającą herbatę starszą panią, o którą należy się martwić (właścicielka mieszkania), najemną zabójczynią o gołębim sercu, która może i ma wszędzie na świecie ukryte paszporty i pieniądze, ale uciekając nie wpada na to, że może mieć przy sobie urządzenie śledzące (pani Watson), szantażystką femme fatale, którą trzeba ratować z opresji (Irene Adler), durzącą się po pensjonarsku w Sherlocku i odbębniającą nudną robotę pomocą (laborantka Molly), a w końcu także genialną psychopatką, która okazuje się zagubioną, poszukującą pomocy u braci dziewczynką (siostra Holmes).  Natomiast „Elementary” przywraca równowagę: mamy i świetnego Sherlocka, i mądrego komisarza policji, i safandułowatego Mycrofta, i inteligentną dr Watson (świetna Lucy Liu), i miłość życia, a jednocześnie nemezis detektywa – Irene Adler vel Moriarty (jakże cudowny punkt wyjścia do budowania napięcia, złożonych postaci, trudnych emocji!).  Gdybym powiedziała: „hej, świat ze stereotypowym przedstawieniem kobiet jest po prostu nudny, a wystarczy dodać „prawdziwe” bohaterki i historia od razu nabiera smaku i tempa”, to byłoby to pewnie uproszczenie, – ale wiesz, to jest blog, mogę wszystko, szczególnie że dochodzi wpół do jedenastej, a ja mam anginę ropną jako powikłanie po grypie, i w ramach kwarantanny okołokoronawirusowej trzymam się z dala od SORu.

W każdym razie – jeśli mamy dziś początek końca świata, to proponuję Ci w pierwszej kolejności zasiąść do „Elementary”. Naprawdę warto.

Alyssa Satin Capucilli, Pat Schories (i), Biscuit

Biscuit's Picnic książka
Tylko pies do końca życia może zachowywać się jak dwulatek, któremu wszystko wybaczamy.

Wydawnictwo: Scholastic

Kto z entuzjazmem poznaje świat, umie biegać, skakać, ale nie potrafi przewidzieć konsekwencji swoich przedsięwzięć i wiecznie pakuje się w kłopoty, nie będąc przy tym w stanie wypowiedzieć więcej niż jedno słowo? Dziecko do ok. 2 r.ż. i… szczeniak.* Na tym podobieństwie opiera się pomysł serii książek o dziewczynce i jej psie imieniem Biscuit, którzy jako niesamowite przygody przeżywają codzienność: wyjazd do dziadków czy piknik. Dziewczynka wciela się tu w rolę dorosłego, który objaśnia psiakowi świat albo po prostu komentuje zdarzenia z jego udziałem. Biscuit odpowiada jedynie donośnym „hau, hau”. W tle przewijają się: rodzina, koledzy i koleżanki, a także zaprzyjaźnione zwierzęta: pies Puddles oraz kotka Daisy.

Dla małego dziecka opowieści o Biscuicie mają smak zbeletryzowanego dokumentu: przedstawiają świat niemal w wersji jeden do jednego, bez uśmiechającego się księżyca czy gadających zwierzątek (jak to robią „Kicia Kocia” i „Świnka Peppa”), a jednocześnie mogą pochwalić się „autentycznymi” bohaterami, których losy śledzi się z zainteresowaniem. Warto też zaznaczyć, że teksty są krótkie i odnoszą się bezpośrednio do przedstawionych na obrazkach sytuacji, a same ilustracje wydają się dość szczegółowe i realistyczne.

Z pobieżnego spojrzenia na rynek – w Polsce podobnej opowieści nie znajdziemy. Poza seriami „świat w obrazkach” w typowo dokumentalny ton uderzają co prawda serie: o „Puciu” i o „Jano i Wito”, ale albo nie rozbudowują przy tym historii, albo uprawiają karkołomną narrację – wszak co innego jest w sumie ich celem. Seria o „Kici Koci (i Nunusiu)”, już abstrahując od jej zwierzęcych bohaterów, wydaje mi się dramatycznie funkcjonalna (w wersji dla młodszych dzieci służy do nauczenia np. siadania na nocnik albo odstawienia smoczka, wersja dla starszych staje się z kolei mieszanką terapeutyczno-edukacyjną). Trochę szkoda, że nie mamy dla najmłodszych nic równie przyjaznego, jak te zwykłe scenki z życia ludzi, które taką mają przewagę nad samym życiem, że można je powtarzać w wygodną dla malucha nieskończoność. Chyba że się mylę i znacie coś, co możecie mi z czystym sercem polecić?

*Nie przypadkiem używamy tego słowa w stosunku do dzieci, ale szkoda, że w tak pejoratywnym znaczeniu. 

Richard Scarry, What do people do all day?; Zawodowy zawrót głowy

A: wydawnictwo Harper Collins; P: Wydawnictwo Babaryba

What do people do all day by Richard Scarry
“Co ludzie robią całymi dniami?” Niektóre matki bujają się w nieskończoność.

Treści może i nieco trącą myszką (a dla mojego dwulatka, niestety, historia jeszcze nie istnieje, więc aspekt „tak było drzewiej” w naszych rozmowach na migi odpada), ale za to nie idą na żadne kompromisy w zaspokajaniu dziecięcej ciekawości. Sama staram się odpowiadać synowi na każde pytanie w takim stopniu szczegółowości, w jakim on jest w stanie coś zrozumieć, ale przyznam, że nawet ja stawiam granice kilometry bliżej niż Scarry, który a to pokazuje wszystkie etapy budowy drogi przy użyciu ogromnej liczby wyspecjalizowanych maszyn, a to przechodzi zgrabnie od ścinania drzew do procesu wyrobu papieru. 

Książka dzieli się na kilka rozdziałów tematycznych, które przedstawiają „jak coś jest robione”. Śledzimy losy mieszkańców pewnego miasteczka, takich jak np. chłopiec o imieniu Huckle, który dzielnie przetrwa pożar własnego domu, by potem obejrzeć budowę domu sąsiadów. Wszystkie postaci to zantropomorfizowane zwierzątka: i tak np. Huckle jest kotkiem, a jego sąsiedzi – rodziną królików (jak się domyślacie, nie jest to przypadek, że akurat samotny Huckle zdobywa za jednym zamachem tak wieeelu kolegów i tak wieeele koleżanek). 

Scarry nie jest mistrzem dowcipnych opowieści, ale zręcznie dobiera tematy, ma pięknie równościowe podejście do małego czytelnika, a do tego rysuje przejrzyście i z animuszem. Na pewno dokupię kilka pozycji jego autorstwa. Mam też nadzieję natknąć się na jego współczesnych naśladowców – może polecisz mi kogoś?

Sposób na małego czytelnika

Odrobina strategicznego myślenia jest niezbędna do propagowania tak niecnych praktyk, jak wspólne czytanie. Dlatego od samego początku (kiedy dziecko już otwiera szeroko oczy i z uwagą zaczyna przyglądać się światu) traktuj książkę jako jedną z równoprawnych zabawek Twojego malucha. Wbrew pozorom wydawcy już dawno wyszli Ci naprzeciw, więc znajdziesz mnóstwo miękkich i szeleszczących książek z wysuwanymi elementami, także czarno-białych pozycji z pojedynczym obrazkiem na stronie. Grunt, żeby książka gdzieś się co i raz pojawiała, bo da Ci to możliwość sprawdzenia, kiedy Twoje dziecko zaczyna się nią interesować – w tej kwestii żadne podpowiedzi z podręczników rodzicielskich nie pomogą, bo my, ludzie, jak i pewnie każda istota, rozwijamy się w różnym tempie. Podobno czytanie na głos na niektóre dzieci działa uspokajająco, więc możesz i tego popróbować, pochylając się nad własną lekturą − u mnie się to nie sprawdziło zupełnie.

bookshelves for kids półki na książki dla dzieci
Podpowiedź dla szukających tańszej wersji półek na dziecięce książki – znajdziesz je w IKEA, służyć mają niby na podpórkę dla ramek i obrazów, ale świetnie sprawdzają się i w roli takiej biblioteczki. Choć książki z nich chętnie skaczą…

Kiedy już masz do czynienia z amatorem czytania, zacznij stosować proste sztuczki. Książki rozłóż wszędzie tam, gdzie spędzacie wspólnie czas, najlepiej w podziale na funkcje, które dana pozycja spełnia. U nas książki na dobranoc stoją przy łóżku w pokoju Michała, a książki do rozmowy – przy kanapie w salonie i w pokoju taty, w którym spędzamy całą rodziną najwięcej czasu. Półki z książkami umieść na wysokości wzroku dziecka, w pobliżu wygodnych miejsc do siedzenia.

Regularnie odsiewaj z codziennej puli lektury, z których Twoje dziecko już wyrosło, a przy tym zapewnij mu dostęp do książek przeznaczonych dla oczko starszych kolegów czy koleżanek. Jeśli dziecko sięgnie po trudniejszą pozycję, opowiadaj historię, zamiast czytać – wystarczy prześledzić obrazki i spróbować dopowiedzieć, co się na nich dzieje; możesz też czytać wybrane fragmenty. Pamiętaj, że im mniejsze dziecko, tym krócej potrafi skupić uwagę.  Dlatego też dobieraj książki uważnie, do wieku i możliwości dziecka, żeby nie zniechęcić go np. zbyt dużą ilością tekstu na stronie. Pomyśl też, że gdybyś nie rozumiał większości tekstu, na pewno rymy wydałyby Ci się interesujące, bo tworzą przyjemny rytm, a obrazki – bo opowiadają o tym, co znasz ze swojego otoczenia.

Nigdy nie przestawaj traktować czytania jako jednej z zabaw. Rysujemy, budujemy z klocków, czytamy, kopiemy piłkę – ot, nic szczególnego, ale jednak powracamy do tej czynności regularnie, sięgamy po książki jak po sposób na przyjemne spędzenie czasu. Dziecko nie ma ochoty? Nic nie szkodzi. Nie namawiaj go usilnie. Po prostu proponuj.  

Rytuał wieczorny z czytaniem na dobranoc to coś, o czym słyszałaś nie raz – dlatego, że jest to po prostu wspaniałe połączenie, które sprawdza się w dwojaki sposób: Tobie pozwala regularnie sięgać z pociechą po książki, a maluchowi  – wyciszyć się przed snem w towarzystwie kochanego rodzica. U nas to żelazny punkt programu, więc kiedy udając się w podróż, pakujemy książki Michał sam wybiera lektury i wkłada je do torby – ja dodaję te, po które zwykle sięgamy wieczorem.

Rodzina na indeksie (glikemicznym)

Bonus dla czytających podpisy pod zdjęciami: możesz za grosze kupić naklejkę tablicową, pociąć ją i nakleić na słoiki np. po kawie. Przydatne to to w przechowywaniu rzeczy podobnych, np. kasz czy płatków.

Dawniej szalony amator cukiernik temperujący czekoladę i rzeźbiący kwiatki z lukru, dziś człowiek po czteroletnim poście na niskim indeksie glikemicznym wychodzący powoli do takiego jedzenia, jak płatki jęczmienne czy pieczywo, ale też – uwaga! – małego deseru po dobrze zbilansowanym posiłku – oto ja w kształcie, który musisz poznać, żeby zrozumieć, skąd się biorą przepisy, które Ci zaproponuję. I nie, nie jestem na diecie ze względu na modę (keto? paleo?), tylko zalecenia lekarza – mam hipoglikemię reaktywną w dość ostrej odsłonie. To przypadłość, z którą się urodziłam i która dokuczała mi bardzo przez całe życie, ale dopiero niedawno została zdiagnozowana. Prawidłowa dieta całkowicie eliminuje wszelkie objawy, takie jak napady wilczego głodu, zasłabnięcia czy senność i zmęczenie. 

Te cztery lata na ostrej diecie bardzo dużo mnie nauczyły o żywieniu. Zrobiłam też kilka kursów uniwersyteckich na ten temat, a niedawno zaczęłam też chodzić do dietetyka. Oczywiście nie znaczy to, że stałam się ekspertem od jedzenia, natomiast myślę, że mogę podzielić się z Tobą kilkoma przemyśleniami i praktycznymi wskazówkami, które pomogą Ci odżywiać się troszkę… sprytniej 😊

Sam cukier nie szkodzi, ale jego nadmiar już tak, przy czym o ten nadmiar wcale nie tak trudno. Cukier jest w pieczywie, marynowanych śledziach i parówkach, dosłownie wszędzie. Cukrem jest także miód, syrop klonowy, syrop z agawy itp. – przy czym dodatkowa wartość odżywcza tych „zamienników” jest żadna.

  • Czy wiesz, że możesz do słodzenia używać daktyli (namocz, zblenduj na pastę – będzie łatwiej użyć), bananów (polecam, choć sama nie mogę), innych słodkich owoców świeżych i suszonych, erytrytolu (jedyny słodzik bez sensacji ubocznych, przyjazny dla zębów, bez kalorii, do spożycia nawet w większych ilościach, jedyny minus: na gorąco daje efekt chłodzenia podobny do mentolu)? Jeśli trudno Ci uzyskać odpowiedni smak, po prostu zamień część porcji cukru, a nie całość.
  • Są w sklepach konfitury 100% owoców. Możesz też sama je zrobić – wg moich testów np. jabłka przesmażone z cynamonem zamknięte na gorąco w słoiku były pycha i po 2 latach; po roku skończyłam brzoskwinie, więc nie podpowiem, jak długo by wytrzymały.
  • Sprawdź, czy rzeczywiście musisz dodawać cukier do potraw, do których dodawałeś dotąd. Mnie zaskoczyły jabłka na szarlotkę i placki z jabłkami [albo raczej starte na tarce jabłka w cieście plackowym] – cukier okazał się w nich zupełnie zbędny. 
  • Jeśli trudno Ci nie podjadać między posiłkami podczas diety albo potrzebujesz więcej energii, przejdź czasowo na posiłki z produktów o indeksie glikemicznym 40 i poniżej. To takie trochę odżywianie po francusku: sztuka mięsa i do tego sałatka albo grillowane warzywa. Wersja wegetariańska jest raczej niemożliwa, trudno uzyskać odpowiednią kaloryczność posiłku. Pamiętaj, żeby jeść co 3h tak, aby żołądek zdążył strawić, co ma, a jednocześnie nie działał na oparach. 

O różnorodności w jedzeniu słyszałeś wielokrotnie, więc nie będę wdawać się w namawianie do oczywistości.  Zaproponuję jedynie konkrety z doświadczenia:

  • Mąka gryczana ładnie się klei i dobrze smakuje w wersji i słodkiej, i słonej [i nie, nie przypomina kaszy gryczanej]. Robię z niej kluski kładzione i lane, placki, ciasta. 
  • Zawsze możesz zmielić orzechy w blenderze i użyć ich zamiast (części) mąki do ciast, placków i innych dań słodkich.
  • Zrobienie mleka kokosowego zajmie Ci chwilę. Do blendera kielichowego [to ten do smoothie] wsyp 2 szklanki wiórków kokosowych i zalej 4 szklankami wody. Blenduj, ile masz cierpliwości [mnie starcza przez 2 minuty], a potem przecedź przez sitko o drobnych oczkach. Trzymaj w lodówce, a jak się płyn rozdzieli – zamieszaj. Wiórki możesz wymieszać z pastą z daktyli, podzielić na kulki i zalać rozpuszczoną czekoladą. 
  • Mleko migdałowe robione w domu u mnie nie zdało egzaminu, przynajmniej w wersji robionej od podstaw.  Ale już masło migdałowe zblendowane z wodą i odrobiną syropu daktylowego okazało się całkiem dobre 🙂
  • Biała komosa ryżowa nadaje się do potraw słodkich [np. w połączeniu z twarogiem smakuje jak klasyk makaronowy, a kalorii ma duuuużo mniej], czerwona – do słonych, np. sałatek. Nie ma wyrazistego smaku, można nią więc zapychać różne dziury. 
  • Pestki i nasiona, orzechy, suszone owoce powinny być zawsze pod ręką, Twoją też. Unikaj tylko orzechów brazylijskich. Nie bój się daktyli – nie są siarkowane, nie musisz więc przepłacać za wersję bio. Przed spożyciem pestki i nasiona praż (dla smaku), a bakalie sparzaj wrzątkiem (pozbędziesz się niewidocznych pleśni). 
  • Jeśli jesteś wygodnicki, kupuj płatki błyskawiczne: jęczmienne, orkiszowe, jaglane, owsiane. Uwierz, że będą zdrowsze niż te z gotowej mieszanki muesli.

Chris Haughton, Oh no, George!; O nie, Dudusiu!

“O, nieeee” – czy to nie najczęściej padające słowa w pobliżu psocącego dwulatka?

A: Candlewick Press; P: wydawnictwo Dwie Siostry

Nie jestem fanką kreski Haughtona, choć muszę przyznać, że im dłużej z nią obcuję, tym bardziej doceniam. Dlatego zaznaczam od razu: niech nie zniechęci Cię rysunek – to przednia opowieść, iskrząca się humorem, przemyślana w każdym szczególe, a przede wszystkim wpisująca się w potrzeby dziecka. 

Oto pies – Duduś czy George*. Bardzo stara się „być grzeczny”, a mimo to raz po raz ulega pokusom. I nawet gdy już poczuje się do winy, przeprosi za złe zachowanie i postanowi twardo trzymać się reguł, jest o krok od tego, by zrobić pewne małe odstępstwo…  

Nie muszę chyba mówić, jak genialnym posunięciem jest zaprzęgnięcie psa do pokazania, co i jak nami targa. Ale już muszę dodać, że sprytnie wkomponowane w narrację pytania zachęcają i do interakcji z książką, i do wczuwania się w cudze położenie. Co ważne, książka jest zrozumiała nawet dla kilkunastomiesięcznego dziecka, które z ochotą odpowie na pytania choćby potrząśnięciem głowy czy gestem. 

Ciekawe, czy tłumaczenie jest przyzwoite – to jeszcze sprawdzę i dam znać.

* Nie wiem, czy też to czujesz, ale zastąpienie George’a Dudusiem jest specyficznym wyborem tłumacza. Może są ku temu jakieś przesłanki – natomiast nie są one dla mnie, przeciętnego odbiorcy, czytelne. Imię George (a nie np. Georgy, jak z dziecięcej rymowanki) sugeruje, że mamy do czynienia z kimś poważnie podchodzącym do swoich zobowiązań, jak dorosły człowiek. Duduś to już spieszczenie zakładające, że chodzi o stworzenie młodsze, na etapie dziecięctwa. A przecież cała zabawa w tym, że George, choć dorosły, nadal ma trudności z oparciem się pokusie, tak jak my, dorośli właśnie, sięgający po kolejną czekoladkę czy włączający kolejny odcinek serialu, mimo że niewiele zostało czasu do porannej pobudki.

Jak zachęcić dziecko do książek?

book książka mi.sto.ry.pl
Na instagramie znajdziesz dekalog rodzica podsumowujący poniższe wskazówki.

Założyłam, że znajdziesz tu tylko kilka haseł-porad, a tymczasem moja lista rosła i rosła. Dlatego zamiast jednego artykułu powstała miniseria. Jeśli Cię zaciekawi, zajrzyj do innych wpisów. Myślę, że będę rozszerzać tę listę w miarę, jak mój syn będzie rósł.

Czytaj dziecku, bo lubisz, a nie dlatego, że „tak wypada”

Jeśli dla Ciebie czytanie będzie katorgą, prędzej czy później Twoje dziecko to wychwyci.  Dlatego dobrze dobierz wspólne lektury, zamiast zdawać się na przypadek. Na pewno Twoja pociecha dostała w spadku stosik książeczek po kuzynach – zamiast bezrefleksyjnie sięgać po kolejne potworki ze sterty, przejrzyj je uważnie, sprawdź, czy i Ci pasują, a jeśli nie – oddaj bez żalu. Poczytaj recenzje, popytaj innych rodziców, a najlepiej przejrzyj jeszcze upatrzoną pozycję u znajomych bądź w księgarni i dopiero kup – najlepiej z drugiej ręki (jeśli masz starsze dziecko, po prostu wypożycz książkę z biblioteki).

Przy zakupach nie zawsze kieruj się zainteresowaniami dziecka – przecież może rozwinąć nowe, a Ty nie musisz umierać na „przestrażakowanie” czy inne podobne choroby rodzicielskie. Pamiętaj też, że istnieją książki dla dzieci puszczające oko do dorosłych – przy nich możesz bawić się nawet lepiej niż dziecko. (Kto się nigdy nie uśmiał, czytając „Mikołajka”, lub choćby raz nie uśmiechnął podczas lektury serii o „Cliffordzie”, ten nie przejdzie testu na człowieczeństwo.) Są też takie pozycje, które mogą obudzić w Tobie nieustępliwego detektywa i dać nieprawdopodobną frajdę przy każdym odkryciu (np. „Ulica Czereśniowa”).

Stawiaj bliżej te książki, które sam chcesz czytać – ci najmłodsi czytelnicy częściej sięgną po to, co na wyciągnięcie ręki, zamiast szukać ulubionych pozycji. A jeśli jakaś książka zalezie Ci za skórę, po prostu ją schowaj lub zacznij odkładać jak najdalej. Co z oczu, to z serca przecież, przynajmniej w czasie wczesnego dziecięctwa 😊 U mnie na razie działa, więc przyznam się otwarcie, że eliminuję po cichu książki z najbardziej przykrą wg mnie przypadłością: nierówną liczbą sylab i nieudanymi rymami.  

Czytanie dziecku traktuj jako okazję do nauczenia się czegoś nowego albo odświeżenia wiedzy. Miło jest znać coś dobrego na pamięć; nie na darmo kiedyś częstowaliśmy się wierszami dla rozrywki. Dziś mamy frajdę, gdy powiedzonka z książek przechodzą do domowego słownika albo znajdują nieoczekiwane zastosowanie w trudnej sytuacji. Rzecz kolejna: drzewa, zwierzaki, układy krwionośne i piękna polszczyzna – tylko zdaje się Tobie, że je znasz.  

Znajdź sposób na czytanie wielokrotne: poćwicz umiejętności aktorskie, zmieniając głosy albo odgrywając emocje; stosuj też różne techniki czytania, w zależności od nastroju Twojego i dziecka – a to kurczowo trzymaj się tekstu, a to dopowiadaj, wyjaśniaj, a to tocz się w kierunku tematów, które Cię interesują, a to przeglądaj, nie zawsze od początku do końca czy po kolei. Zatrzymuj się, pytaj, czekaj też, aż dziecko dokończy wers, który Ty zaczęłaś. Spróbuj też sam sięgać do własnej pamięci.  Czasem oddaj czytanie dziecku – zamiast powtarzać tekst, pytaj, niech choć pokaże palcem – wszystko, byleby wybić się z rutyny. Do rozważenia: dla tych, którzy uczą dziecko dodatkowego języka, wielokrotne powtarzanie tego samego tekstu to okazja do ćwiczenia wymowy. Pewnie nie w każdym języku jest to potrzebne, ale np. Polce przy języku angielskim – zapewniam, że jak najbardziej 😊 

Ja lubię wspólne czytanie z jeszcze jednego powodu – to okazja do porozumienia z dzieckiem, które jeszcze nie mówi. Kiedy przechodzimy z synem przez opowieść (także tę obrazkową), łatwiej jest mi odgadnąć, co Michał ma na myśli, i to nie tylko wtedy, gdy pokazuje na coś palcem. Każdy jego uśmiech lub frasunek, każdy błysk w oku, szybsze przełożenie strony albo w ogóle sięgnięcie po coś lub czegoś odrzucenie są dużo bardziej czytelne niż „yyy… aaa… yyaa”. Zresztą mój syn dodatkowo wykorzystuje książki do komunikacji – pokazuje mi np. w „Bardzo głodnej gąsienicy”, że ma ochotę na czekoladę, jakby wybierał ją z menu, a nie jakiejś opowieści, po czym prowadzi mnie do kuchni, gdzie powinnam zaserwować mu wybrane danie 😊 Nawiązuje też do książek, napotykając rzeczy z ich kart w otoczeniu – ostatnio przy zamarzniętej kałuży odegrał charakterystyczne zachowanie łyżwiarza z „Clifford’s First Snow Day”.

Na pewno wspólne czytanie ze starszym dzieckiem będzie pretekstem do rozmowy na różne tematy – ale to już sprawa tak oczywista, jak książkowe kluby dyskusyjne, polecenia, recenzje, eseje inspirowane lekturą czy inne przejawy naszej potrzeby dialogu z drugim człowiekiem skondensowanym w druku.