O sporcie okiem laika, czyli dlaczego uwielbiam ANW

Ruch to dla nas nadal część wywołującego poczucie winy sloganu ze zdrowiem, a nie tak naturalny stan jak dla dziecka. Zakładamy na nadgarstki opaski monitorujące aktywność, liczymy kroki, walczymy, by osiągnąć cele. I powtarzamy, że człowiek dąży do wydatkowania jak najmniejszej ilości energii. Że w obecnych czasach jesteśmy zmęczeni bezlitosnym tempem życia. Chodzimy na siłownię, żeby schudnąć. Na fitness, bo boli kręgosłup.

Mówimy jeszcze „kultura fizyczna”, ale dawno wykluczyliśmy z obowiązków człowieka wykształconego niemal wszystko, co związane ze sportem.

Że coś tu jest nie tak, poczułam, oglądając „Rydwany ognia”, nagrodzony czterema Oskarami film z 1981 roku. Trafiłam nań przypadkiem, zatrzymał mnie znany tytuł – okazało się później, że znana jest raczej ścieżka dźwiękowa stworzona przez greckiego kompozytora Vangelisa, która tak bardzo stoi zresztą w sprzeczności z fabułą filmu, że może wywołać u odbiorcy nie tyle konfuzję, co rozbawienie. Album jest podobno największym osiągnięciem muzyki elektronicznej, natomiast obraz opowiada o dwóch brytyjskich lekkoatletach biorących udział w Olimpiadzie 1924 roku. Nie mam zamiaru odbierać nikomu przyjemności ze śledzenia głównych wątków. Powiem tylko, że na ekranie po raz pierwszy zobaczyłam ludzi, którzy ścigali się jak dzieci, pracując sami nad sobą, intuicyjnie, najczęściej odziani w to, co mieli na sobie wychodząc do ogródka. Ludzi, którzy biegali po plaży, a nie po płycie stadionu; którzy mierzyli się z podobnymi sobie podczas wiejskich festynów, słysząc dopingujące okrzyki z ust rodziny, sąsiadów, znajomych.

A potem trafiłam na program American Ninja Warrior (ang. amerykański wojownik ninja; w skrócie ANW) i zrozumiałam, że pojęcie sportu zostało wypaczone.

Program ten bazuje na japońskim hicie telewizyjnym SASUKE, w którym w ciągu kilkudziesięciu godzin 100 konkurentów ma do pokonania przeszkody wymagające mitycznej zręczności ninja. W USA do rywalizacji staje dużo więcej osób, zmagania podzielone są na 4 rozdzielone w czasie etapy, przy czym do ostatniego z nich podczas przeszło 11 sezonów dotarły tylko dwie (!) osoby. Mimo że zwycięzca turnieju jak na razie był jeden*, show ma w Stanach miano kultowego. Dziś biorą w nim udział ludzie, którzy jako dzieci ćwiczyli na przeszkodach zbudowanych z pomocą rodziców we własnym ogródku, a jako nastolatki – w specjalnych „siłowniach ninja”, które zakładali i fani, i najlepsi uczestnicy rywalizacji. Na terenie całego kraju organizowane są zaś zawody inspirowane ANW. Jak podaje Wikipedia, do samego programu zgłasza się kilkadziesiąt tysięcy ludzi, spośród których wielu koczuje w kolejkach, poświęcając na to nawet i 2,5 miesiąca ze swojego życia.

Skąd taka popularność rywalizacji w duchu wojownika ninja? Po pierwsze, jest to sport demokratyczny. SASUKE zwyciężył poławiacz krabów i masażysta w jednym (Kazuhiko Akiyama), ANW – wspinacz skałkowy i cieśla (Isaac Caldiero). W zmaganiach amerykańskich biorą udział: kobiety na co dzień opiekujące się dziećmi, prezenterzy pogody, rolnicy, spawacze, studenci informatyki, samotne matki w sile wieku, inżynierzy, kamerzyści i stewardzi. Co ich przyciąga, mimo że stopień trudności jest wysoki, a pokonanie przeszkód wymaga żmudnych przygotowań? Przecież nie milion dolarów nagrody, skoro szanse na jej zdobycie są minimalne. Moim zdaniem, zarówno chęć zmierzenia się samemu ze sobą, jak i czysta, dziecięca przyjemność, którą można poczuć tylko na placu zabaw.

Tajemnica tkwi w tym, że tylko część przeszkód na torze się powtarza, natomiast zawsze pojawiają się nowe, jak zadania-niespodzianki do rozwiązania (często dosłownie) w biegu. Do tego tor zapewnia dużą wszechstronność – wspinacz ćwiczy się w równowadze, a biegacz we wspinaczce. To z kolei przekłada się na wyrównanie szans uczestników, np. lekki i niski rajdowiec może pewnie stawać w szranki z ciężkim i wysokim zawodnikiem ligi hokejowej. W tym sporcie trzeba być naprawdę przygotowanym na wszystko, a przy każdej przeszkodzie „główkować” również dlatego, że odmierzany jest czas przejścia danego etapu albo dlatego, że zbyt długie obciążenie jednej partii ciała nie pozwoli pokonać następnej przeszkody.

Dla mnie jako fana, program przynosi zaś zachwyt nad możliwościami ludzkiego ciała, w które czasem nie mogę wprost uwierzyć. Zdarza się, że po kilkunastu porażkach pod rząd kończących się kąpielą uczestników w zabezpieczającej upadek wodzie ktoś przebiega tor w mniej niż minutę, bez wyraźnego wysiłku pokonując wszystkie przeszkody. Ludzie ci wbiegają na prawie 5,5-metrową ścianę, przeskakują ogromne odległości, zawieszeni na półkach o szerokości opuszka palca. Wspinają się po pionowych gładkich ścianach. Robią to, co bohaterowie filmów akcji, ale bez ukrytego sprzętu i prawa do powtórek.

Co jeszcze ciekawsze, nie ma w tym zajadłej rywalizacji. Przeciwnie: uczestnicy się wspierają, razem trenują, kibicują sobie nawzajem. Bo każdy z nich ściga się tak naprawdę sam ze sobą. Jak dziecko, którego nikt nie upomina, że nie dorównuje kolegom w zabawie. Publiczność docenia pokonanie każdej przeszkody, a czasem nawet sam fakt, że np. świeżo po wyjściu z ciężkiej choroby ktoś w ogóle stanął do zawodów, choć wylądował w wodzie niemal od razu.

*Ano mamy następnego. Drew Drechsel (Real Life Ninja), którego jestem fanką, zdobył tytuł jako drugi, po tym, jak już napisałam ten tekst.

Na dobranoc dla najmłodszych

The going to bed book how do dinosaurs say good night goodnight moon

Bardzo wiele książek dla najmłodszych kończy się zaśnięciem bohatera, ale są też takie, które zaczynają się w momencie, gdy trzeba zbierać się do spania. Dziś opowiem Ci o moich trzech ulubionych pozycjach z tej serii, które ukochał mój syn.

Sandra Boynton, The Going to Bed Book

Tę znam na pamięć, deklamowałam ją Michałowi na uspokojenie, gdy gasiliśmy światło. Pewnego dnia zaczął dodawać ostatnie słowa z każdej linijki, więc teraz zdarza się nam mówić ten wierszyk razem. Opowiada on o płynących arką zwierzątkach, które zbierają się do spania – myją się, zakładają piżamy, uprawiają wieczorną gimnastykę, a potem gaszą światło, a fale morza delikatnie kołyszą je do snu.

Nawiasem mówiąc, Sandra Boynton dla najmłodszych jest cudowna, mamy jej „Moo, Baa, La La La” i byśmy dokupili jeszcze więcej z jej dorobku, gdyby Michał nie zdążył już z niego wyrosnąć.

Margaret Wise Brown, Clement Hurd (i.), Goodnight Moon

Klasyk z… 1947 roku. I ma coś w sobie, choć docenienie go zajęło mi trochę czasu. Znowuż rymowanka, tym razem na zasadzie wyliczanki: co znajduje się w pokoju chłopca (króliczka), który zasypia. Po wymienieniu wszystkich dziwnych nieraz przedmiotów i osób mówimy im dobranoc, a na rysunkach powoli się ściemnia, księżyc wschodzi, a chłopiec zasypia.

Jane Yolen, Mark Teague (i.), How Do Dinosaurs Say Good Night?

Kolejny wierszyk, ale z dużą dawką emocji  dziecka-dinozaura, które nie chce jeszcze iść spać, mimo że a to mama, a to tata przychodzą zgasić światło. Padają wszystkie możliwe argumenty, w ruch idą wszystkie chwyty (te niedozwolone też) – obrażanie się , rzucanie rzeczami, tupanie i krzyki, domaganie się kolejnej książki, a w końcu też płacz. Ale, ale – autor podpowiada, że nie, dinozaury tak nie postępują. Całują swoich rodziców, wyłączają światło, wsuwają ogony pod kołdrę, przytulają się i mówią grzecznie dobranoc.

Ach, ile ekspresji jest w tym rysunkach! Zresztą Teague zadbał o to, by nas nie zanudzać, i na kolejnych stronach są i różne dinozaury, i różni, oczywiście, rodzice (ci akurat w ludzkiej postaci). A dla fanów dinozaurów wyklejka na wewnętrznej okładce z podpisanymi różnymi gatunkami.

Także jeśli masz na stanie nocnego buntownika, który uwielbia dinozaury – pozycja obowiązkowa 🙂

P.S. I obiecane ceny i linki do książek:

Book Depository [podaję reflinki, co oznacza, że jak klikniesz, BD podzieli się ze mną zyskiem]

The Going to Bed Book – ok. 26,50 zł http://tidd.ly/a9c96244

Goodnight Moon – ok. 28 zł http://tidd.ly/a758fc86

How Do Dinosaurs Say Good Night – ok. 33 zł http://tidd.ly/d1eb0908 oraz z audio http://tidd.ly/78a0cbc1

Ame Dyckman, Dan Yaccarino (i.), Boy+Bot

boy+bot ame dyckman

Wydawnictwo: Alfred A. Knopf

Zabawna i ciepła historia przyjaźni chłopca i robota, którzy wskutek serii nieporozumień próbują pomóc sobie nawzajem. Najpierw chłopiec stara się zaopiekować robotem, który, turlając się z górki, uderza przyciskiem zasilania w kamień, potem robot postanawia naprawić chłopca, który… zasnął.

Opowieść jest krótka i dynamiczna, rysunki przyjemne. Pojawia się szczypta humoru, bo obie postaci wykorzystują „skrypty” pomocy, jakie znają: np. chłopiec karmi robota, czyta mu na dobranoc, a potem otula kołderką (teraz wyobraź sobie, co robi z chłopcem robot …).

Ta książka jest niepozorna, takie lekkie niby nic, ale dla dziecka to bardzo ciekawy punkt wyjścia do zrozumienia, że choć możemy się zaprzyjaźnić i świetnie razem bawić, to nadal jesteśmy różni i mamy inną perspektywę – czytaj: traktowanie innych wedle swoich własnych potrzeb i oczekiwań nie jest zawsze dobrym pomysłem.

Często zachęcamy dzieci do empatii, pytając, co czułyby na czyimś miejscu. Upodabniamy w ten sposób innych do nas. Rzadko natomiast mamy okazję do rozmowy o tym, że ludzie mogą wymagać zupełnie innej „instrukcji obsługi” niż my. Dlatego duże brawa dla autorki za zgrabne poruszenie tematu, interesującego nie tylko poszukujące terapii małżeństwa, ale też dziecko, któremu będzie łatwiej, gdy rozszyfruje tę zagadkę jak najwcześniej.

P.S. Pojawiły się pytania dotyczące cen książek. Postaram się podawać te z brytyjskiego Amazona, na którym sama zamawiam. Ta książka kosztuje razem z przesyłką ok. 44,50zł – https://amzn.to/36cKzMC Jest to reflink (jeśli kupisz książkę po kliknięciu w link, Amazon podzieli się ze mną częścią dochodu).

Laya Steinberg, Debbie Harter (i.), Thesaurus Rex

Thesaurus Rex Laya Steinberg Debbie Harter

Wydawnictwo: Barefoot Books

Jeśli jeszcze nie skojarzyliście, że w tytule zamiast tyranozaura pojawia się tezaurus, to teraz przyszedł idealny moment, bowiem ta opowieść o dniu pewnego małego dinozaura (w domyśle: dziecka poniżej 3 r.ż.*) na każdej rozkładówce sprytnie rozszerza słownictwo z wybranego tematu. W jednym miejscu mamy odmiany ślizgania się (slip, slither, skid, slide and glide), pałaszowania (eat, munch, crunch, nibble, gnaw, chomp) czy skakania (leap, bounce, jump, spring) , ujęte w zgrabnej rymowance, która z powodzeniem oddaje poczynania małego T. Rexa często zakończone… wypadkami przy poznawaniu świata – a to pękają spodnie, a to wylewa się mleko, a to z jakiegoś powodu stopy lądują w wodzie. Historia kończy się w łóżku, w którym dinozaur zasypia, otulony  przez mamę kołderką.

Teksty są krótkie i wierszowane, przygody naładowane humorem. Duże i wyraziste rysunki przedstawiają dinozaury łudząco podobne do ludzi, co zaznaczono nie tylko świetną mimiką postaci, ale i atrybutami w rodzaju lunety czy kubka mleka ze słomką – łatwo się dziecku z takim T. Rexem utożsamić.

Oboje z synem uwielbialiśmy tę książkę. Myślę, że każde małe dziecko i jego rodzic znajdzie w niej podsumowanie pełnego odkryć dnia i uśmiechnie się też nieraz przy lekturze.

*Kiedyś ktoś przy mnie narzekał, że nie ma w języku polskim słowa toddler, a bardzo brakuje. Za każdym razem, gdy muszę określić toddlera opisowo „dzieckiem do 3 r.ż.”, coś we mnie upada. Może jest jakieś słowo, którego nie znam? Podpowiesz?

P.S. Na Book Depository kupisz ją za ok. 37zł http://tidd.ly/4efacff6 [to reflink, czyli jak klikniesz weń i dokonasz zakupu, BD podzieli się ze mną zyskiem]

Syd Hoff, Bernard on His Own

Bernard on His own syd hoff

Wydawnictwo: Clarion Books

Mój syn czasem wraca do swoich ulubionych lektur sprzed kilku miesięcy, ale po jednym czytaniu je zwykle porzuca. Tym razem jednak odnalazł książkę, za którą nie przepadał, i wraca do niej raz po raz. Nie dlatego, że jest to historia śmieszna albo wzruszająca, i nie dlatego, że dotyczy koparek albo lodów.

Otóż mały niedźwiadek Bernard postanawia pobawić się sam, podczas gdy mama i tata zajęci są własnymi sprawami. Niestety, wpada od razu w tarapaty, z których rodzice muszą go ratować. Gdy po raz kolejny próbuje swoich sił, a to zwycięża strach, a to brakuje mu umiejętności; nie wychodzi mu też wspólna zabawa z innymi zwierzętami. W pewnym momencie znajduje się jednak w trudnym położeniu, i tym razem, mimo że wzywa na pomoc rodziców podobnie jak na początku opowieści, niedźwiadek zdaje sobie sprawę, że zaszła w nim pewna mała, acz znacząca zmiana.

To u nas druga książka po „Little Exacavator”, która opowiada o trudach bycia małym w świecie dorosłych. Z tym że o ile małej koparce trafia się w końcu zadanie, dzięki któremu może się poczuć potrzebna taka, jaka jest, o tyle Bernard się zmienia, stawiając pierwszy krok ku byciu „dużym” – a potem wycofuje się w bezpieczne ramiona rodziców. Podkreślam ten powrót do status quo, bo podoba mi się, że autor pozwala niedźwiadkowi nabyć nowe umiejętności, popróbować, jak to jest być dorosłym, ale nie każe mu od razu zatrzasnąć za sobą drzwi i przejść do następnego etapu.

Nauka samodzielności i powolne wychodzenie spod skrzydeł rodziców do świata to duże emocje, z którymi dziecko mierzy się samo.  Oczywiście, że je wspieramy, cieszymy się z każdej nowej umiejętności i zachęcamy do kolejnej, staramy się towarzyszyć tak, aby nie przeszkadzać, przytulamy, gdy frustracja albo strach narastają, i gdy trzeba, ratujemy z opałów. Ale emocji jest wiele, różnych, naraz; nie każdą potrafimy dostrzec, a co dopiero zrozumieć.  Dlatego zdaje mi się, że mojemu Michałowi Bernard pomaga uporać się z czymś, czego już dawno nie pamiętam. Mogłabym nazwać to coś strachem, rozczarowaniem, frustracją, niepokojem, ale nie wiem, co się właściwie dzieje w głowie mojego syna, kiedy bierze wiaderko i rusza na brzeg nabrać wody – sam pośród innych dzieci i dorosłych. Natomiast wiem, że wybierze dziś na dobranoc opowieść o pewnym małym niedźwiadku…

I tu bym zakończyła recenzję, gdyby nie rysunki, bo o nich kilka słów też się należy. Są bardzo przyjemne i nieraz zabawne nawet, emocje na pyszczkach uchwycone celnie, a mimo to mam ciągle wrażenie, że trochę nudno jest.  Paleta kolorów ograniczona, ale naprawdę z poczuciem głębokim estetyki, czuć zamysł. Zdaje mi się zatem, że problem tkwi w tym, że za wiele powstało ilustracji po prostu – i zabrakło pomysłów na ich urozmaicenie.

Dlaczego wychowuję dziecko w duchu dwujęzyczności zamierzonej

dwujęzyczność zamierzona vs. nauka
A do którego stosiku Ty wolałabyś sięgać? 🙂

Co mnie popchnęło do tej decyzji:

  1. Świadome uczenie (się) wymaga wysiłku. Natomiast mówienie do dziecka w danym języku i przyswajanie przez dziecko drugiego języka w sposób naturalny ten wysiłek minimalizują. Czytaj: ja się obijam, dziecko się nie wysila, a i tak będzie mówić biegle w drugim języku.
  2. W moim domu oglądamy, czytamy, żartujemy ( a nawet wydajemy polecenia głosowe urządzeniom) także w języku angielskim. Nie wyobrażaliśmy sobie, żeby nasze dziecko czuło się wyłączone z tego aż do momentu, gdy nauczy się angielskiego w szkole.
  3. Odkąd jest Internet, język globalny stał się może nie tyle niezbędny, co raczej niezwykle użyteczny. Możemy porozumieć się z całym światem, słuchać, uczyć się od innych, ale też dzielić swoimi pomysłami, spojrzeniem na ludzi i rzeczywistość. To po prostu piękne i ciekawe.
  4. Kiedy trafiłam na studia (filologia angielska), okazało się na pewnych ćwiczeniach, że byłam jedyną osobą w grupie, która rozpoczęła naukę drugiego języka późno, bo w wieku 12 lat – wszyscy pozostali mieli zajęcia od przedszkola. Potem tak się złożyło, że przez jakiś czas uczyłam małe dzieci, takie nawet ok. drugiego roku życia, i byłam zachwycona tym, jak to działa; widziałam też, że jeśli uczenie odbywało się raz w tygodniu, to wyniki były marne. Zdarzało mi się również uczyć dorosłych wymowy  – na ich wyraźne życzenie. Okazywało się wówczas, że nawet przez wstępne dźwięki ludzie nie chcieli przejść, a co dopiero przez kolejne etapy „wtajemniczenia”, które wymagały używania dwóch różnych sposobów wypowiadania słów i zdań.

Każdy może wyciągnąć z tych obserwacji własne wnioski. Ja uznałam, że skoro mogę jak każdy inny rodzic podzielić się ze swoim dzieckiem tym, co umiem, to powinnam to zrobić, bo raz, że to może okazać się naszym wspólnym hobby, a dwa, że przy okazji mogę nieco ułatwić dziecku życie. Jedni śpiewają, drudzy uprawiają sport, inni rysują, jeszcze inni podróżują z zapałem i gotują wyśmienicie, a ja akurat używam dość swobodnie drugiego języka – i mogę za jego pomocą pokazywać dziecku trochę więcej świata.

5. Są też techniczne zalety naszego eksperymentu: dla mnie to świetna nauka, codzienna praktyka, trochę wyzwanie, a przy okazji sposób na wprowadzenie rozrywki do rodzicielskiego losu (czytanie wielokrotne, kiedy ćwiczysz wymowę, jest wprost niezastąpione), dla mojego dziecka – podobno szybszy rozwój poznawczy i językowy (dzieci dwujęzyczne wcześnie zderzają się np. z faktem, że między przedmiotem a jego nazwą nie ma żadnego połączenia) oraz dostęp do większej ilości świetnych materiałów (książki, piosenki, bajki, filmy); dla mojego męża – permanentne szkolenie językowe 🙂

Jakie widzę minusy, tudzież tymczasowe trudności:

  1. Dziadkowie nie mówią po angielsku, a nim mój syn zrozumie, że do nich należy zwracać się tylko po polsku, mamy sytuację, w której ja tłumaczę, co mówi ich wnuk. Jest nam trochę przykro z tego powodu.
  2. Mówienie w obcym języku jest wyzwaniem dla mojego męża. Muszę jednak zauważyć, że coraz mniejszym.
  3. Droga do dwujęzyczności i związany z nią mniejszy zasób słownictwa pasywnego mogą dostarczyć mojemu dziecku dodatkowych okazji do frustracji.
  4. Nikt nie wie, czym zakończony się ten eksperyment ani nawet ile potrwa.
  5. Tłumaczenie otoczeniu, czym jest dwujęzyczność zamierzona albo że tak, mówimy po polsku, wymaga wysiłku. Tak samo jak zderzanie się z brakiem akceptacji / zrozumienia dla naszego wyboru. Wysiłku wymaga też rozwiązywanie problemów technicznych, które pojawiają się w związku z dwujęzycznością – na pewno jest więcej niestandardowych decyzji do podjęcia.

Richard Fowler, Mr. Little’s Noisy Train

mr little's noisy train richard fowler

Wydawnictwo: Grosset&Dunlap

Ciekawa lektura i dla młodszych, którzy lubią otwierać okienka, słuchać onomatopei i poznawać zwierzątka, jak i dla starszych – fanów kolejnictwa, którzy dostają na rysunkach pełny opis wszystkich, nawet najmniejszych, elementów pociągu. Książka opowiada o maszyniście, tytułowym panu Little, który miał właśnie rozpocząć przewóz towarów kierowanym przez siebie pociągiem, gdy usłyszał dziwne dźwięki dobiegające a to z przodu lokomotywy, a to z poszczególnych wagonów. Idzie więc zajrzeć, co się dzieje, a my – razem z nim. Zastaje m.in. ślizgającego się na lodzie niedźwiedzia polarnego i biorącego kąpiel aligatora.

Każdy tekst kończy się dopiero na wewnętrznej stronie okienka, które otwiera dziecko, by zajrzeć do poszczególnych części maszyny, więc rodzic nie jest w stanie zrujnować niespodzianki, a pociecha może mieć poczucie większego zaangażowania w proces czytania. Koniec historii, gdy pan Little musi biec do ruszającej lokomotywy, zawiera tak miłe dzieciom powtórzenie wszystkich występujących w opowieści postaci, tylko podanych w odwrotnej kolejności.  

W serii ukazały się także Mr. Little’s Noisy… Car, Boat i Plane – niestety, zamysł w nich jest ten sam, więc radziłabym wybrać środek transportu, który mocno przypadł dziecku do gustu, i zakupić tylko jedną z książek.

P.S. Przypominam, że więcej zdjęć na instagramowym @mi.sto.ry.pl

Jak książki „rosną” razem z dzieckiem?

Często widujesz na okładkach książek czy w różnego rodzaju recenzjach oznaczenia wiekowe, które pozwalają Ci szybko się zorientować, dla jakiego dziecka dana pozycja została stworzona. To przyjazny system wskazówek, który jednak nie uwzględnia faktu, że dzieci rozwijają się w różnym tempie, a z samych lektur można wyciągać różne rzeczy w zależności od potrzeb czytelników. Dlatego nie jestem fanką kategorycznego trzymania się oznaczeń; zachęcałam też już Ciebie na tym blogu do podsuwania czasem dziecku pod nos książek oczko bardziej skomplikowanych. Dziś proponuję podzielić książki w troszkę inny sposób, tak trochę po darwinowsku. Jeśli właśnie oczekujesz pierwszego dziecka albo Twój maluch nie skończył trzech lat, poniższa lista podpowie Ci, czym się kierować przy wyborze książek dla Twojej pociechy.

Etap 1

Pierwsze książki dla niemowląt są często czarno-białe, mocno kontrastowe, po to, by przyciągnąć niezbyt dobrze sobie jeszcze radzący wzrok dziecka. Zawierają jeden duży obrazek na każdej stronie.

Etap 2

Wchodzi kolor, a z czasem i elementy pobudzające do interakcji: wykonane z materiału książeczki szeleszczą i dają się pociągnąć za wystającą wstążeczkę.

Etap 3

Pojawiają się krótkie rymowanki, których melodii słucha się z przyjemnością, nawet jeśli nic się z nich nie rozumie, oraz kolejne elementy do dotykania, głaskania, otwierania, naciskania (żeby odtworzyć dźwięk). Tekst zamyka się w jednym zdaniu na stronę. Ilustracje się powoli rozbudowują do kilku elementów na kartkę.

Etap 4

Tekstu przybywa (2-3 zdania na stronę), ale nadal ilustracje są dominujące.

Etap 5

Niby na stronie tekstu więcej, ale służy on do czytania selektywnego, a nie ciągłego. Tak wyglądają książki objaśniające świat, które podzielone są na sekcje, np. otwieranymi okienkami. W praktyce czytasz po 1-2 zdania przy jednym temacie, ale nie przekładasz strony, czyli dziecko patrzy dłużej na te same rysunki, przenosząc uwagę z miejsca na miejsce.

Etap 6

Tekst rośnie do ok. 6-8 zdań na stronę, zajmując ćwierć kartki (wierszowane więcej). Co ciekawe, liczba stron z tekstem może przekroczyć dwadzieścia.

Mój syn na razie zatrzymał się na tym etapie, ale nie muszę dopowiadać, co będzie dalej, bo już masz wyobrażenie, jak książka ewoluuje – rośnie tekst, potem się ów tekst komplikuje. Co ważne, dziecko czerpie zwykle z kilku etapów naraz, doceniając zarówno krótsze rymowanki, jak i dłuższe opowieści.

Oczywiście, znajdziesz książki, które mimo zgodności „technicznej” z powyższymi opisami, są zarezerwowane dla starszych dzieci, a nawet dorosłych, bo wymagają bardziej zaawansowanych możliwości kognitywnych, tj. np. umiejętności wyobrażenia sobie, jak działa człowiek i świat (wbrew pozorom, nabywamy takie umiejętności bardzo długo, do 6-7 r.ż.), a także znajomości określonych pojęć czy zjawisk. O ile na to pierwsze nie mamy wpływu (ale nadal nie jest to proces rozłożony w czasie dokładnie tak samo u wszystkich, co chciałabym podkreślić), to drugie już bywa bardzo zróżnicowane w zależności od doświadczenia dziecka. Brzmi to skomplikowanie, więc może uproszczę na przykładach.  W książkach o psie Cliffordzie często pojawia się humor bazujący na tym, że ktoś wyciąga wnioski na podstawie tego, co wie, podczas gdy czytelnik widzi więcej. Tymczasem mój dwulatek jest przekonany, że każdy wie dokładnie to samo, co on, nie jest więc w stanie pojąć dowcipu. I nic tego nie zmieni, nie wytłumaczę mu, jego mózg musi sam opracować „teorię (cudzego) umysłu” i ma na to jeszcze trochę czasu. Przykład do problemu drugiego: czytamy ostatnio książkę, która posługuje się słowami „ciecz” i „gaz”, ale tak się składa, że wcześniej przeszliśmy przez wielką miłość mojego syna do książki o nauce, która tłumaczyła różne stany skupienia na przykładzie wody, a potem również książkę o pogodzie (obieg wody w przyrodzie, atmosfera), a także książkę o paliwach kopalnych i ich szkodliwości dla planety – mamy więc za sobą wiele cieczy i gazów użytych w wielu kontekstach.

Edward Hemingway, Bad Apple. A Tale of Friendship.

Bad Apple A tale of friendship edward hemingway

Wydawnictwo: Puffin Books

Nazwisko nie jest przypadkowe, to książka napisana i zilustrowana przez wnuka „tego” Hemingwaya. Na szczęście sława dziadka nie była potrzebna do podwyższenia sprzedaży tej opowieści, bo historia broni się sama. Poznajemy w niej jabłko imieniem Mac, które pewnego dnia zaprzyjaźnia się z robakiem Willem. Spotyka go za to typowy ostracyzm. Will wycofuje się, nie chcąc narażać przyjaciela na nieprzyjemności, ale Mac tęskni i postanawia w końcu zawalczyć o przyjaźń.

Opłakane skutki dyskryminacji na tle rasowym, niebezpieczeństwa konformizmu czy idea przyjaźni z pewnością są ważnymi tematami do przedyskutowania z dzieckiem, ale ta książka ma w sobie coś więcej: serię dowcipów bazujących zarówno na rysunkach, jak i grze słów. Nie chciałabym nikogo pozbawiać okazji do śmiechu, szczególnie w czasie pandemii, więc ograniczę się tylko do powiedzenia, że historia zbudowana jest na tym, że Mac odczuwa po przyjacielu pustkę, której nie może wypełnić (dosłownie, bo robak zamieszkał w nim). Zerknijcie też na slogan podsumowujący treść, który znalazł się na okładce książki 🙂

Margaret and H.A. Rey, Busy Days with Curious George, Ciekawski George

A: HMH (Houghton Mifflin Harcourt), P: wydawnictwo Modo, które, jak samo twierdzi, powstało tylko po to, by wydać książki o George’u

Przygody ciekawskiej małpki i jej bezimiennego przyjaciela w żółtym kapeluszu ukazały się po raz pierwszy w druku w 1941. Skoro cieszą się zainteresowaniem niezmiennie od tylu lat, a do tego dorobiły się serialu animowanego i filmu, z pewnością mają to „coś”, co porusza serca dzieci na całym świecie.

Oryginalne historie są podobno zaskakująco długie i nie przystają do dzisiejszej wrażliwości (małpka często ponosi w nich uszczerbek na zdrowiu), dlatego amerykańskie wydawnictwo zleciło innym autorom napisanie i zilustrowanie dodatkowych historii – i te właśnie współczesne wersje trafiły do naszych rąk. Osiem opowieści z tomu „Busy Days..” ma od 2 do ok. 7 zdań na stronie, duże ilustracje, łamane nieraz na kilka plansz, oraz długość sięgającą średnio 20 kilku kartek każda. Same przygody to np. wizyta w zoo stworzonym na kształt safari, badanie u dentysty, zabawa z dziewczynką na wózku inwalidzkim, zbieranie pieniędzy na zabawkę czy nocowanie u przyjaciół.

Małpka nie mówi, co ją trochę urzeczywistnia, ale jej zachowanie przypomina raczej zachowanie dziecka niż zwierzęcia, więc młody czytelnik może się z nią łatwo utożsamić. George pakuje się regularnie w tarapaty, ale zawsze ratuje go to, że ktoś z otoczenia dostrzega pozytywny skutek wywołanego przez małpkę zamieszania. Mamy więc po jednej stronie dziecięcą ciekawość,  umiłowanie zabawy i skłonność do rozproszenia uwagi, a z drugiej – życzliwość ludzi, która sprawia, że każdy kłopot daje się rozwiązać.

Moje dziecko sięga po ten zbiorek chętnie i nieraz przeczytaliśmy nawet 7 z 8 historii pod rząd (czyli, uwaga, ok. 160 stron naraz). Dla dwulatka to chyba wystarczająca dawka emocji, ale czy dla starszego dziecka powinniśmy pokazywać, że świat jest bardziej przyjazny niż trudny? Tego jeszcze nie wiem. Może seria po polsku, która bazuje na oryginalnych historiach autorstwa państwa Rey, jest tak ciekawa, jak baśnie braci Grimm. Jak skończy się pandemia, sprawdzę w bibliotece i dam znać.

Przy pisaniu tego posta korzystałam z Wikipedii oraz artykułu New Yorkera, z którego dowiedzieć się można również, że autorzy naprawdę mieszkali z dwiema małpkami, a mimo to pozbawili George’a małpiego atrybutu w postaci ogonka, upodabniając go do nas, ludzi.