Opowieść o myszoskoczkach żyjących na pustyni w Somalii, które po długim czasie suszy postanawiają odprawić taniec deszczu, we mnie budzi mieszane uczucia, ale dla mojego syna była cudownym odkryciem. Czym sobie tłumaczyłam te ciepłe uczucia Michała? Najpierw myślałam, że chodzi o nowonarodzoną miłość mojego dziecka do przyrody, a to książka o przyrodzie właśnie – suszy, pustyni, zwierzętach walczących o przeżycie (i kryjących się w podziemnych norach, których przekrój widujemy na obrazkach), budzącej się do życia po deszczu roślinności. Potem zastanowił mnie uśmiech syna przy piosence na melodię rain, rain, go away, którą śpiewałam w trakcie lektury. Ale może to radość myszoskoczków jest w tej historii najważniejsza? “Szczęśliwe zakończenie” większości opowieści nie ma za wiele wspólnego z tym, co kryje się za słowem „radość” – a tu mamy stworzenia cieszące się z deszczu jak… dzieci.
Bardzo sympatyczne rysunki, może nie zachwycający, ale poprawny tekst, obraz tego, jak zmiany klimatu zaburzają rytm przyrody* i jeszcze w dodatku garstka wiedzy o Afryce – ach, gdyby nie to zaszczepianie myślenia magicznego, i ja, rodzic, dałabym się uwieść. A tak – wzdycham ciężko i piszę, jak jest: myszoskoczki tańczą, aby przywołać deszcz, i się im to udaje. Ich małe stópki uderzają o ziemię „pac, pac” na podobieństwo kropli. W sumie czytam też dziecku o złu, które zawsze spotyka kara, a jednocześnie sama z przykrością zapoznaję się właśnie z prawem pracy… Może więc takie nasze dziedzictwo – szukać sensu wszystkimi środkami?
*Nasze dzieci już się z tym zaburzeniem rytmu mierzą. Kto nie tłumaczył dziecku, że zimą pada śnieg i się jeździ na sankach, by potem szukać śniegu przy sztucznym lodowisku, ten szczęśliwy – ja już mam te przejścia za sobą.
Kiedy genialne pozycje z serii Look Inside już się nam lekko opatrzyły (choć wracamy do nich niezmiennie co jakiś czas z na nowo rozbudzonym uczuciem), trafiliśmy na te małe, niepozorne książeczki i… wybuchło. Usborne Beginners pochłonął naszego dwulatka na tyle, że kupiliśmy jedną część serii. Składa się ona z 30 książek* posegregowanych tematycznie na trzy sekcje: Naukę, Przyrodę i Historię. Do tej ostatniej zaglądamy rzadko (chociaż Zamki są przebojem, a gdy nie mamy pod ręką Look Inside / Living Long Ago, sięgamy też po Epokę Kamienia i Epokę Żelaza); dwie pozostałe są zaczytywane w miarę równo. O ile o przyrodzie można znaleźć mnóstwo pozycji, również tak szczegółowych jak obecne w serii Mrówki, Pająki, Drzewa, Gady, Lasy Deszczowe, to zaryzykowałabym na tym etapie twierdzenie, że dla dzieci w wieku mojego syna nie ma nic o Pogodzie, Burzach i Huraganach, Trzęsieniach Ziemi i Tsunami, Wulkanach czy Układzie Słonecznym. A tu znajduje się właśnie taki miniprzewodnik po każdym z tych tematów. W tej serii ukazały się także różne zawody, kraje i maszyny.
Książeczki mają stałą budowę: króciutki wstęp i dwustronicowe „rozdziały” poświęcone najważniejszym zagadnieniom z danego tematu. Na końcu znajduje się minisłowniczek, wyjaśniający wybrane słowa. Tekst rozdziału zawiera się w kilkunastu zdaniach, którym towarzyszą zdjęcia i rysunki. Często pojawiają się procesy rozbite na maksymalnie 4 etapy, każdy starannie zilustrowany. Dodatkowo na kolorowej apli znajdziemy zwykle jakąś ciekawostkę. Jedyne, co mogę zarzucić tym książeczkom, to zdarzające się tu i ówdzie nic niewnoszące podpisy pod zdjęciami.
Autorzy zadbali i o uproszczenie wyjaśnień, i o ich odpowiednie zobrazowanie – stąd żywe zainteresowanie nimi u mojego syna. Może duże liczby czy porównania do wysokości wieży Eiffle’a nie są jeszcze dla niego zrozumiałe, a śmiałe obrazki w Twoje Ciało, gdzie pojawiają się małe ludziki á la Było sobie życie…, nie byłyby najbardziej przejrzyste bez wcześniejszego przejścia przez analogiczną pozycję z serii Look Inside, ale nadal seria potrafi skraść serce nawet dwulatkowi, a to nie lada wyczyn.
Jasper czuje się już dużym królikiem, więc gdy w sklepie trafia na “potworną” bieliznę, namawia mamę na jej zakup. Wieczorem, gdy po raz pierwszy ma zasnąć przy wyłączonym świetle, okazuje się, że upiorne majtki świecą przerażającą, zielonkawą poświatą. Chłopiec chowa je na dnie kosza na brudną bieliznę, ale gdy następnego dnia wstaje rano, ma je znowu na sobie. Od tego momentu Jasper stara się pozbyć majtek, ale one… ciągle wracają. Gdy nareszcie uda mu się zwyciężyć w tej… cóż… nierównej walce, przyjdzie czas na przeproszenie się z potwornymi majtkami.
Świetna książka, którą wstawiłabym do Waszych biblioteczek zaraz po Olivii. Ma cudowne, monochromatyczne rysunki, w których wyróżnia się zieleń potwornej bielizny. Genialna mimika postaci, przemyślane plansze, do tego ogromna dawka humoru, doskonała narracja i bardzo dobra puenta, która pokazuje, że bycie dużym królikiem nie oznacza od razu spania przy zgaszonym świetle 🙂 – dla mnie druga najlepsza pozycja, która trafiła w nasze ręce, co ochoczo potwierdza mój syn, każąc mi ją czytać co wieczór wielokrotnie.
Tyle piosenek i wierszowanek na ten temat, a jednak książki też się przydadzą w nauce liczenia. Liczby są zupełnie abstrakcyjne, bo niespecjalnie posługujemy się samymi znakami,jak w przypadku czytania, a raczej obracamy pojęciami w głowie. I, wbrew pozorom, w wypracowaniu tego nawyku książki też umieją pomóc.
Lucy Schultz, Travis King (i.), Poke’a’Dot, 10 Little Monkeys
Wydawnictwo: innovativeKids
Jedyna interaktywna pozycja w tym zestawieniu. Dziecko naciska na brzuszki małpek, aż zrobią “pstryk”, a rodzic np. liczy na głos, zaznaczając wcześniej, do której liczby dziecko ma dotrzeć. Na pewno znasz sam tekst piosenki o małpkach skaczących na łóżku, wiesz, że jedna po drugiej spadają na podłogę i znikają z następnych stron. Nie wiem, po co na każdej rozkładówce jest powtórzenie wierszowanki, ale może wymiana płci u małpek bywa za trudna do ogarnięcia dla utrudzonego rodzica – chociaż prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie 10 razy czytać to samo i nie, nigdy tego nie robię.
Pykające bąbelki po naciśnięciu “przechodzą” na następną stronę, więc musimy policzyć wszystkie zgodnie z instrukcją, inaczej nie uda się ze stroną następną. Jedyny minus – liczba, do której liczymy, jest pokazana w miniaturze, więc myślę, że bardziej dziecko nauczy się liczyć, niż zaszereguje w głowie samą cyfrę.
Richard Scarry, Let’s Count with Lowly
Wydawnictwo: Barron’s
Nie ma tu jednej zwartej opowieści, ale jak u Scarry’ego minihistorie na każdej stronie. Kartki łączy dwójka przyjaciół, która przygląda się temu, kto przechodzi lub przejeżdża drogą (np. rodzina lisów na rowerach, orkiestra marszowa). Potem, ni stąd, ni zowąd, przyjaciele widzą wyspę pośrodku oceanu i latające nad nią samoloty… a potem żaglówki na jeziorze. Cóż, nie ma co oczekiwać w tym sensu.
Ważne jest co innego: cyfry są i na górze i na dole, i przy poszczególnych postaciach do zliczenia. Do tego mamy wiele grup przedmiotów lub postaci na każdej z rozkładówek dokładnie w tej liczbie, która nas w danym miejscu interesuje: część z nich to stałe rzeczy (np. balony), a część zmienia się ze strony na stronę. Znajdziecie też uniwersalne kropki.
Norman Bridwell, Count on Clifford
Jej recenzję znajdziesz pod koniec tego wpisu. Przypominam tę książeczkę, bo świetnie pokazuje, że można wpleść liczenie w ciekawą opowieść – bez szkody dla obydwu.
Nie, nie mamy tego jeszcze za sobą, ale od dawna zaznajamiamy się z tematem. Pomagają nam głównie dwie książki: ta znana na całym świecie autorstwa Alony Frankel oraz pewna barwna opowieść o pociągu…
Alona Frankel, Once Upon a Potty, Nocnik nad nocnikami
Wydawnictwo: Harper Festival
Powstała w 1975 r, przetłumaczono ją na wiele języków, w międzyczasie zyskała wersję dla dziewczynek, bo na początku dotyczyła jedynie chłopców – Frankel napisała ją dla swojego syna. Ma proste obrazki, jeszcze prostsze słownictwo, i chyba dlatego zyskała ogromną popularność. Opowiada o… pozwolicie, że zostanę przy wersji dla chłopców – Bolku / Joshule, który dostaje od swojej babci nocnik i zaczyna go używać.
Książka przedstawia części ciała dziecka, od głowy po pewną malutką dziurkę. Pokazuje, kiedy i jak powoli następuje pożegnanie z pieluszką. Kładzie duży nacisk na długie i bezczynne siedzenie i czekanie, aż coś się wydarzy, co nawiązuje do tradycyjnej metody odpieluchowania.
David Hochman, Ruth Kennison, Derek Anderson (i.), The Potty Train
Wydawnictwo: Simon&Schuster
Na pewno w niejednej głowie słowa “potty train”, czyli uczenie siadania na nocniku, wybrzmiały jako “nocnikowy pociąg”, ale dopiero powyższa trójka autorów zbudowała na tym opowieść – o chłopcu, który wchodzi do toalety z ulubionymi zabawkami i swoją wyobraźnią, zamieniając sedes w pociąg, na którym się mknie albo tkwi bezczynnie w oczekiwaniu na opuszczenie zwodzonego mostu. Nie tylko chłopiec w tej historii porzuca pieluchy – tak jak i zapewne w innych sytuacjach towarzyszą mu przytulanki, które przeżywają a to małe… przecieki, a to chwile, gdy przemakają do suchej nitki albo po prostu nie dają rady zdążyć na czas.
To lekka książka, radosna, pokazująca, że może być różnie, ale zawsze dotrze się do celu, tylko we własnym tempie. Uczy, żeby się nie przejmować wpadkami, które są nieuniknione; ani tym, że jedni wskoczą do pociągu szybciej, a drudzy dosiądą się później. Wiem, że nie jest łopatologiczna, nie mówi wprost – i pewnie nie mnie oceniać, co z niej dziecko rozumie (choć pamiętajmy, że na rysunkach wszyscy siedzą na nocnikowych wagonach ze spuszczonymi spodniami, ta część jest naprawdę wyłożona wybornie) – ale jest zdecydowanie moim faworytem.
Minie jeszcze dużo czasu, nim zabierzemy się za naukę czytania, na razie litery są taką samą częścią świata jak żelazko. No, może częściej występują w otoczeniu i wiadomo, że skrywają w sobie więcej niż przeciętny przedmiot. Ich użycie jest jednak zdecydowanie poza zasięgiem poznawczym przeciętnego dwulatka. Mimo to litery istnieją i jako takie domagają się choćby nazwania, jeśli nie oswojenia. Stąd dzisiejszy wpis o abecadle, które w wersji angielskiej jest, jak wiemy, dość skomplikowane. Już teraz mogę powiedzieć, że powstanie druga część tego wpisu, bo książek na ten temat w naszej biblioteczce jest więcej, niż wypadałoby mi tu zmieścić.
Sarah Albee, Tom Brannon (i.), Elmo’s ABC Book
Wydawnictwo: Dalmatian Press
Osią książki jest poszukiwanie ulubionej litery przez Elmo (tak, tego czerwonego potwora z Ulicy Sezamkowej, który mówi o sobie w trzeciej osobie). Oczywiście wszystkie litery brzmią jak ta najważniejsza, trudno się Elmo zdecydować.
Na plus muszę zaliczyć tej pozycji, że używa bezpośrednich zwrotów do czytelnika, który, przynajmniej w naszym przypadku, odpowiada na każde pytanie z uśmiechem. Podoba mi się też, że zaznaczono tę literę kolorem w tekście, który nie przekracza 1-3 zdań. Na minus trzeba poczytać to, że na końcu autorom się spieszy i upychają na jednej stronie litery, które im się dotąd nie zmieściły, nie pokazując ich w tekście… Zaznaczę jeszcze tylko, że w książce występują koncepcje abstrakcyjne, takie jak wyobraźnia, żart, wiersz, zagadka, więc jest to lektura dla starszego dziecka.
Keith Baker, LMNOpeas
Wydawnictwo: Scholastic
Uwielbialiśmy książkę o kolorach, gdzie zadebiutował bohater zbiorowy w postaci zielonego groszku. Przy tej muszę przyznać, że jest dalej od ideału, bo nie do końca trzyma rym. Za to jej koncepcja jest dość ciekawa: to przedstawienie różnych ludzi…tfu, groszków, pod względem ich profesji (akrobaci, artyści i astronauci), jak i np. hobby (czytelnicy), oczywiście zieloni bohaterowie pokazują się przy tym naszym oczom w porządku alfabetycznym. Na końcu tekstu pada pytanie o to, kim jest ten, komu groszki się właśnie przedstawiły – to zaproszenie i do samookreślenia się, i do sprawdzenia, których liter trzeba do mówienia o sobie użyć.
Normal Bridwell, Clifford’s ABC
Wydawnictwo: Scholastic
Serię o Cliffordzie na łamach tego bloga już przedstawiałam, więc jeśli ktoś jeszcze dużego czerwonego psa nie zna, zachęcam do przeczytania podlinkowanego postu. Już w nim chwaliłam części edukacyjne serii, które są całkiem nieźle wykonane. Ta dotycząca liter nie ma w sobie może opowieści, a raczej jest prostym zebraniem słów pod literkę (choć obrazki są zmyślnie ze sobą połączone i tworzą minihistorie), ale ma ogromną zaletę: pojawiają się w niej różne dźwięki zaszeregowane pod te same litery. Rodzic uczący liter od początku fonetycznie taki słowniczek bardzo doceni. Tak, zdarzają się nawet dwuznaki, takie jak ch 🙂
Stan&Jan Berenstain, Berenstains’s A Book, B Book…
Wydawnictwo: Random House
Moje ulubione w tym zestawieniu, choć na razie mamy z tej serii tylko dwie pozycje. To miniopowieści napisane (niemal) tylko jedną literą. B Book jest naprawdę świetna: poznajemy w niej trójkę rowerzystów, którzy zderzają się kolejno z różnymi postaciami, co prowadzi do nieoczekiwanej puenty. Ze względu na powtórzenia wielokrotne, słowa szybko zapadają w pamięć i możemy je recytować na zawołanie już po drugiej-trzeciej lekturze. A Book nie wydaje mi się taka ciekawa: opowiada o mrówkach, które przemierzają długą drogę, by obronić mrowisko przed mrówkojadem. Ale jak to z serią – nie na każdą literkę udało się zapewne znaleźć błyskotliwego haka.
Tajemnicze jajo wpada do gniazda kaczki pochłoniętej bez reszty ciekawą lekturą. Wkrótce wykluwa się dość dziwne kaczątko, którego pierwsze słowa brzmią „Guji Guji” – to zawołanie staje się jego imieniem. Guji Guji dorasta w kochającej się kaczej rodzinie, aż pewnego dnia spotyka trzy krokodyle, które uświadamiają mu, że jest… krokodylem, i namawiają go do zwabienia kaczek w zasadzkę. Guji Guji musi sobie odpowiedzieć na pytanie, kim jest i czy jego przynależność… gatunkowa decyduje o tym, jak powinien postąpić.
Tak, w tej dziecięcej książce mowa o tożsamości i nonkonformizmie. I do tego jak to jest podane! Niesamowicie przyjemne dla oka rysunki, dużo ciepła, miłości i radości, a przy tym nikt nie ginie (choć co niektórzy tracą zęby…).
Kiedy Guji Guji przygląda się swojemu odbiciu w wodzie, nie widzi kaczki, ale nie czuje się też stereotypowym krokodylem. Jest sobą. I nie pozwala innym siebie określić. Tego chciałabym dla własnego dziecka – żeby w starciu ze światem umiało dojrzeć, kim jest, zamiast przyjmować bezkrytycznie przymiotniki narzucone mu przez rodziców i otoczenie.
W końcu wszyscy jesteśmy krokodylokaczkami. Oby jak Guji Guji – codziennie bardziej szczęśliwymi i silniejszymi.
Jak zaglądam na półkę z książkami, z których Michał już dawno wyrósł, niewiele znajduję tam pozycji, o których warto coś napisać. Są śliczne i zrobione z pomysłem, ale do bólu funkcjonalne – jak to dla rocznego malucha. Kiedyś na pewno je tu podsumuję, może dla kogoś okaże się taki spis pomocny, ale dziś opowiem o książce z tamtych „zamierzchłych” czasów, na której widok nadal się uśmiecham.
To opowieść o Trixie, małej dziewczynce, która jeszcze nie umie mówić. Pewnego dnia wybiera się z tatą do pralniomatu, taszcząc pod pachą swojego ulubionego (tytułowego) króliczka. W drodze powrotnej Trixie orientuje się, że przytulanki z nią nie ma. Próbuje wytłumaczyć problem tacie, ale ten zupełnie nie rozumie, o co chodzi. Dopiero mama po pierwszym rzuconym w kierunku powracającej dwójki spojrzeniu zadaje kluczowe pytanie, które sprawia, że cała rodzina biegnie z powrotem do pralniomatu. Oczywiście, że króliczek się w końcu znajduje, a „Knuffle Bunny” stają się pierwszymi słowami wypowiedzianymi przez Trixie.
Książka jest na tyle popularna, że Knuffle Bunny doczekał się swojego pomnika w Nowym Jorku, gdzie rozgrywa się opowieść. Nie, nazwa miasta nie pada w tekście, ale ilustracje do książki to rysunki nałożone na zdjęcia, które autor zrobił sam w pobliżu własnego domu. Zresztą imienia bohaterki też nie szukał daleko – tak nazywa się córka Willemsa.
Dla mnie „Knuffle Bunny” nie jest opowieścią o zaginięciu ulubionej przytulanki, a raczej o frustracji dziecka, które jeszcze nie umie mówić i zderza się z ciągłym niezrozumieniem ze strony otoczenia. Tak, wiem, mama domyśliła się wszystkiego w sekundę, ale przecież milion razy w podobnej sytuacji zareagowała jak tata – irytacją.
Mój syn najpierw wcześnie powtarzał słowa, a potem zamilkł na długo. Zaczął mówić dopiero ok. drugich urodzin. Trochę migaliśmy, więc najważniejsze rzeczy udawało się uzgodnić (do dziś został jeden znak – na „więcej”, którego używa, kiedy chce, żebym przeczytała raz jeszcze książkę, chociaż mówi już przy tym „again”). Ale było trudno, bo mój syn jest jednym z tych „high need babies” i zawsze wiedział, czego chce, odczuwając przy tym ogromną frustrację, że nie potrafi tego uzyskać. Miałam więc o czym myśleć, czytając „Knuffle Bunny”, szczególnie wszystkie „wypowiedzi” Trixie. O czym myślał mój syn – nie wiem. Może pokochał tę książkę za coś zupełnie innego, mimo że nie miał nigdy swojej ulubionej przytulanki, zabawki czy kocyka, więc trudno, by się z Trixie w tym kontekście utożsamiał. Grunt, że sięgał po “Knuffle Bunny” bardzo często i do dziś potrafi się na jej widok uśmiechnąć, tak jak ja.
Nie wiem, czy trzeba pisać o miłości. Zawsze zdawało mi się, że ona wypływa z nas jednak całym ciałem, i więcej jej w gestach niż w słowach. Jeśli już ją słychać, to w śmiechu łaskotanego dziecka.
Ale my, rodzice, lubimy o miłości mówić. I może dzieci też sobie tego życzą. Dlatego powstało wiele książek właśnie o niej. Dziś kilka, które mamy w naszej biblioteczce.
Sam McBratney, Anita Jeram (i.), Guess How Much I Love You, Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham
Wydawnictwo: Candlewick Press (A), Egmont (P)
Para zajęcy – ojciec z synem – licytują się przed zaśnięciem, kto kogo bardziej kocha. Używają porównań, żeby pokazać „ilość” miłości, posiłkując się rozpiętością ramion, wysokością podskoków itp. Rodzic, jako starszy i większy, zawsze wypada w porównaniu lepiej, aż zajączek wpada na genialny pomysł: mówi, że kocha tatę tak, jak stąd do księżyca. Zając pozwala synowi zasnąć z myślą, że mały go przelicytował, a potem szepcze sam do siebie… coś, czego tutaj nie zdradzę J
Mnie nie do końca przekonuje taka licytacja, a i sam fakt, że rodzic musi mieć ostatnie słowo, nawet jeśli ukrywa to przed synem (może po prostu chce, żeby mały już zasnął), i nawet jeśli zapewnia w ten sposób o swoim uczuciu. Zresztą podejmowanie rywalizacji na polu „kto wyżej skacze” z małym brzdącem też jest niefortunne – przez pół książki zajączek wzdycha w myślach, że chciałby umieć te rzeczy, co tata. Myślę, że to dobra lektura dla ludzi ze standardową wizją ojcostwa i rodzicielstwa, do których ja się nie zaliczam; w dodatku obliczona na łatwe wzruszenia i skierowana bardziej do rodzica niż do dziecka.
Maryann Cusimano Love, Satomi Ichikawa (i.), You Are My I Love You
Wydawnictwo: Philomel Books
Moja ulubiona w tym zestawieniu. Jest to wiersz opowiadający o tym, kim są dla siebie rodzic i dziecko. Na rysunkach widzimy niedźwiedzia i niedźwiadka, spędzających razem dzień, ale w słowach… w słowach kryje się dużo więcej. Nie padają wielkie wyznania, za to mamy ciągłą opozycję… albo może lepiej: dopełnianie się wzajemne tej dwójki: rozbrykanego dziecka i zapewniającego mu opiekę rodzica.
„Jestem Twoją drogą wiodącą do domu, Ty jesteś moją nową ścieżką” – mówi rodzic. I nie szkodzi, że ta myśl powtórzy się w innym ujęciu, bo i tak trochę ciekawych obserwacji się uzbiera. A w wierszu, jak to w wierszu, każdy może doczytać coś tylko dla siebie.
Jedyne, co mi przeszkadza, to odniesienie do modlitwy w jednym z dwuwierszy. Ale domyślam się, że dla większości ludzi nie będzie miało to żadnego znaczenia.
Astrid Desbordes, Pauline Martin, Miłość, tłum. Paweł Łapiński
Wydawnictwo: Entliczek
Tak, dorośli lubią mówić o miłości. Tu mama opowiada synkowi, że kocha go zawsze, i wymienia wszystkie sytuacje, zestawiając te radosne z trudnymi. Scenki są dobrane starannie, żeby rozwiać ewentualne wątpliwości dziecka (a jak zbiję Twój ulubiony wazon?), a jednocześnie opowiedzieć mu trochę o relacjach między ludźmi – np. o tym, że mama ze swoim partnerem też potrzebują być razem sami i, tak jak mały Archibald w trakcie zabawy, zapomnieć o innych.
Rysunki są przeurocze, utrzymane w spokojnej, ale nie nudnej palecie kolorów. Dominują nad przypadającym w ilości jednego zdania na stronę tekstem i dopowiadają, zamiast tylko ilustrować.
Jeśli miałabym włożyć łyżkę dziegciu, to tylko zauważając, że nie przepadam za tłumaczeniami. Oczywiście nie da się ich uniknąć, i z wiekiem nie trzeba, ale marzy mi się, żeby te małe książki uwrażliwiały dzieci na piękno właściwie złożonych słów. W dłuższych opowieściach zdania już układają się tłumaczom naturalnie, ale w tych krótkich, jedno-dwuzdaniowych tekstach, grających często na różnego rodzaju opozycjach, tłumacz musi przyginać polszczyznę do ziemi. Także – Polacy, piszcie i rysujcie dla najmłodszych tak cudownie, jak Desbordes i Martin.
Robert Munsch, Sheila McGraw (i.), Love You Forever
Wydawnictwo: Firefly
Kolejna opowieść o wiecznej miłości matki do syna, ale podana w tak wyciskający łzy sposób, żeśmy jej za wiele nie czytali, chowając przed Michałem. Oto matka kołysze w ramionach noworodka i śpiewa mu, że zawsze będzie jej dzieckiem, tak długo, jak ona będzie na świecie. Chłopiec dorasta: najpierw doprowadza ją do szału jako psocący dwulatek, potem jako niesłuchający jej dziewięciolatek, potem jako nastolatek. Na końcu wyprowadza się z domu. Ale ona każdego wieczoru zakrada się do jego pokoju czy domu, bierze go na ręce i kołysze go (jakkolwiek absurdalnie to brzmi), wyśpiewując te same słowa. Aż przychodzi moment, że to syn jedzie do matki, i to on ją bierze na ręce…
Przy pierwszym czytaniu człowiek wzrusza się dopiero na końcu opowieści, a potem to już od samego początku ściska za gardło. Jak się nie popłaczesz, przeczytawszy ją, chapeau bas. No chyba że obejrzysz odcinek Przyjaciół, w której Joey czyta początek i koniec książki, tak, to pomaga się nieco rozchmurzyć.
Jeśli mnie zapytasz, jaki jest sens czytania tej książki, to pamiętaj, że dla dziecka jest to na pewno możliwość poznania cyklu życia, dostrzeżenia tego, co je czeka, ale i pojęcia, jak wielka jest miłość rodzica, który zawsze będzie czuwał nad dzieckiem, nawet wtedy, gdy dziecko dorośnie. Dla rodzica – cóż, dla rodzica to okazja do uświadomienia sobie, że nadal jest czyimś dzieckiem.
Kończę już, żeby nie marnować chusteczek. Idę ją schować na najwyższą półkę.
O naszym zachwycie Olivią napisałam już przy okazji recenzowania „Olivia and the Missing Toy”. Jeśli nie miałaś okazji tam zajrzeć, zachęcam, bo jest to zdecydowanie najlepsza z części tej genialnej serii, z którą miałam do czynienia.
Nie chcę się też powtarzać, rozwodząc nad wybitnymi rysunkami, cierpkim poczuciem humoru i cudowną wyobraźnią autora. Zrobię tylko krótkie rozszerzenie, które przyda Ci się, kiedy zakochasz się już w Olivii i zaczniesz rozglądać za jej kolejnymi przygodami.
Ian Falconer rozpoczął serię od, jak się zapewne domyślasz, „Olivii”. Zasłużenie otrzymał za nią laury, ale jest to jednak debiut, co w porównaniu z „…Missing Toy” jest szczególnie wyczuwalne. Po pierwsze, brakuje historii. To raczej krótkie scenki z życia dziewczynki, zebrane ramą „od poranka po wieczór” (przepychanki z bratem, wizyta na plaży i w muzeum etc.), . Po drugie, pojawia się kilka nie do końca udanych (mało oryginalnych lub po prostu nudnych) fragmentów. No i czasem rwie się lekko narracja.
„Olivia Saves the Circus” też miewa pewne dłużyzny, ale tu już mamy konkretną historię – oto Olivia opowiada klasie o swoich wakacjach, w trakcie których uratowała jedno z przedstawień cyrkowych, zastępując akrobatów, klaunów, treserów, a nawet poskramiacza lwów. Puenta jest piękna – podkreśla siłę dziecięcej wyobraźni. Rysunki – niesamowite, szczególnie poczwórna rozkładówka z „Latającą Olivią” oraz „Olivią, Królową Trampolin”. Humor jak zawsze bardzo inteligentny i akcentujący dziecięce przypadłości, które rodzice kwitują ciężkim westchnieniem albo ironicznym uśmiechem. Tę polecam gorąco.
P.S. Na Instagramie jak zwykle zdjęcia ze środka książki – dzień po publikacji tego postu. Linki do książek na Book Depository poniżej (to reflinki, czyli jeśli klikniesz i kupisz, BD podzieli się ze mną zyskiem)